piątek, 7 lipca 2017

Is this the life we really want?

Nie ma takiej płyty, na którą czekaliśmy równie długo. Można powiedzieć, że to pierwsza prawdziwa płyta Pink Floyd od czasów Amused to Death z 1992 roku. Jedyna różnica pomiędzy poprzednim zdaniem, a prawdą jest taka, że w latach 80-tych Roger Waters przegrał proces o prawo do nazwy Pink Floyd z pozostałymi muzykami tej grupy. Ale dla mnie zawsze Pinkiem Floydem był Roger Waters...


Dwa tygodnie temu umierałem na Sudeckiej Setce. To ultramaraton, który startuje o 22:00 z najwyżej położonego rynku w Polsce. Przed biegaczami wije się 100 kilometrów ścieżek po Sudetach. Rok temu poszło mi tutaj całkiem nieźle. W tym roku przyjechałem bez odpowiedniego przygotowania i około 3 w nocy, po pięciu godzinach walki zacząłem szukać czegoś co zajmie moją głowę, dozwolonego dopingu. Czymś takim zawsze była dla mnie muzyka. O ile nie wyobrażam sobie treningu bez muzyki, na zawodach ze słuchawek korzystam jedynie w ostateczności. I właśnie wtedy nadeszła moja ostateczność... Peleton zawodników uciekł daleko do przodu. Noc była wciąż ciemna. Ani przed sobą, ani za sobą nie widziałem świateł czołówek. I wtedy przyszło mi do głowy, aby wyciągnąć z lewej kieszeni plecaka słuchawki. W komórce odpaliłem Tidala i z wielkim uczuciem ulgi stwierdziłem, że na podejściu na Chełmiec można złapać net. W takich sytuacjach nie waham się co wybrać. Zmysły instynktownie wybierają to co dla nich najlepsze...

Is this the life we really want? Dla tych, którzy nie wiedzą: Pink Floyd to zespół wszech czasów. Bez Pink Floyd nie istniałaby muzyka w takiej formie jaką dziś mamy. Pink Floyd to The Dark Side of the Moon. Pink Floyd to Wish You Were Here. Pink Floyd to The Wall. Moralnym spadkobiercą linii Pink Floyd jest Roger Waters, więc mogę powiedzieć, że Pink Floyd to także Amused To Death. W 1992 roku słuchałem tej płyty w ogromnym sklepie Virgin w Paryżu. Nie było mnie stać, aby ją kupić, więc przychodziłem codziennie aby jej po prostu posłuchać.

Od kilku lat niezmiennie co kilka miesięcy wpisywałem w google frazę "new Roger Waters album". I cały czas dostawałem informacje, że jest taka szansa, że pracuje, że będzie! Lata mijały, a w obietnicach zmieniały się jedynie ostatnie cyfry. Aż w końcu to co niemożliwe zaczęło się spełniać. Pojawiły się kilkunastosekundowe sample ze studio, fragmenty melodii, urywki z prób...

Is this the life we really want? nie była płytą, która miała po prostu wpaść przypadkiem w moje uszy. Ta płyta była wyczekiwana jak jedyny męski dziedzic królewskiego rodu. W takich okolicznościach oczekiwania rosną do kwadratu. I w takich okolicznościach wielu krytykom po prostu popuszczają nerwy i poddają się najłatwiejszym rozwiązaniom czyli: skrytykować bo krytyka jest bardziej nośna, znacznie prostsza niż przesłuchanie tej płyty kilkadziesiąt razy, we wszelkich możliwych pozycjach.

Czy to jest świat, którego naprawdę chcemy? Świat, gdzie wszystko musi być zaraz i natychmiast, gdzie emocje zawsze są skrajne, gdzie szarości nie istnieją, gdzie życie się "macdonaldyzuje", a bieganie "ironamanizuje"?  Świat szybkich recenzji byłby jak świat szybkich romansów. Byłby jak świat bez fundamentów, „Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą".

Kika dni przed Sudecką Setką słuchałem Is this the life we really want? jadąc rowerem z centrum Gdańska do Pruszcza. Idealnie prosta trasa ścieżką rowerową na wale Raduni. Wiele osób zwraca uwagę na mnóstwo cytatów nawiązujących do wcześniejszych płyt Floydów. Bo są tutaj i albatrosy z Meddle, i zwierzęta z Animals i głosy z Dark Side. Ale jest w tej muzyce coś więcej. Coś co Waters dodaje do każdego kolejnego albumu. Coś nowego... coś czego wcześniej nie było. Coś co wyróżnia ten album od poprzednich. W tym wypadku jest to hipnotyczny, ascetyczny rytm w tytułowym Is this the life we really want? Ten utwór uzależnia. Ta moc nie dociera od razu. Ale wtedy, jadąc wałem Raduni, gdzieś na wysokości Oruni zatrzymałem się po to aby cofnąć utwór do początku. Po prostu dotarło do mnie, ze uczestniczę w przełomowym doświadczaniu twórczości Watersa. Tak samo jak dawno temu cofałem tytułowy utwór z Pros&Cons of Hitch-Hiking, a jeszcze wcześniej leżałem na dywanie przy The Final Cut.

Analiza tej płyty na czynniki pierwsze i szukanie słabych stron w starzejącym się głosie Watersa, zapożyczeniach, czy braku solówek na gitarze - nie ma sensu. Kilka tygodni temu wykazałem się niecierpliwością i zrecenzowałem tę płytę po kilku a potem kilkunastu przesłuchaniach. Obie recenzje chętnie wyrzuciłbym do kosza. To nie jest płyta, którą można rozłożyć na czynniki pierwsze. Tylko niecierpliwi, butni lub szukający poklasku ludzie będą tak tak robić. To jest kompletna płyta, do której będę wracał tak samo często jak do największych pereł w dyskografii Pink Floyd.

Pink Floyd to Roger Waters.

Is this the life we really want? to najlepsza płyta tej dekady. I lepszej nie będzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy