czwartek, 24 marca 2016
Kącik biegowego melomana: Depeche Mode - Black Celebration
Pamiętam czasy, kiedy bycie depeszem stanowiło o tożsamości. Ale ja wtedy byłem za młody aby być brać udział w podwórkowych przepychankach na tle muzycznym. Spoglądałem tylko na znaczki na plecakach i naszywki na rękawach z symboliką Depeche Mode. Sama muzyka docierała do mnie jedynie w takiej ilości w jakiej emitowała ją radio. Pamiętam dokładnie moment wydania Violator, miałem nawet tę płytę na kasecie, ale daleko mi było to ekstatycznego utożsamiania się.
Drugie podejście do Depeche Mode miało miejsce po wydaniu Ultra. Byłem wtedy już w pełni ukształtowanym muzycznie 20-letnim młodzieńcem i zupełnie przypadkowo, okazało się, że takie It's no Good puszczone baaaardzo głośno z moich kultowych Altusów, (po które 10 lat wcześniej wybieraliśmy się całą rodziną fiatem 126p pod sam Lublin) brzmi tak, że bebechy mi się przewróciły na drugą stronę.
Małymi kroczkami zacząłem przyglądać się twórczości Depeche Mode cofając aż do samego Speak & Spell. Nie poświeciłem jednak im tak wiele czasu aby określić się wielkim fanem Depeche Mode. Każdą z nich posłuchałem może kilka-kilkanaście razy w życiu. Jest jednak jeden duży plus tej sytuacji: mogę odkrywać takie płyty jak Black Celebration niemal kompletnie na świeżo.
Kiedy w sobotę po raz pierwszy wybrałem się na ścieżkę z wózkiem, synem, który zasnął po 30 sekundach i Black Celebration w słuchawkach - tak słucham tej płyty do dziś. Jestem pod wielkim wrażeniem ile emocji i jaką dojrzałość kompozycyjną można zamknąć w ramach synth-popu. Oczywiście znałem wcześniej połowę utworów doskonale, a połowę pobieżnie, ale Black Celebration słucha się jak idealnie skomponowany koncept album, gdzie każdy kolejny utwór jest konsekwencją poprzedniego. Zupełnie jak w moim ulubionym rocku progresywnym :)
LISTA PŁYT PRZY KTÓRYCH BIEGAŁEM
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz