niedziela, 8 grudnia 2013

Manifest biegacza-bloggera, tydzień z orkanem i III Bieg Morsa

Najgorsze co mogłoby się wydarzyć, w kontekscie pisania bloga biegowego, to stać się jego niewolnikiem. To znaczy pisać smętne posty o tym, że biegałem rano, albo biegałem wieczorem, pobiegłem w lewo, albo w prawo, czułem się fajnie, albo niefajnie a i tak praktycznie nic się nie wydarzyło.

Dlatego postanowiłem zmaterializować w słowach mój manifest biegacza-bloggera. Moja idea pisania zakłada, że będę:

  • Opisywać fajne zawody, w których wziąłem udział.
  • Opisywać niezwykłe treningi, które sam dla siebie nazywam zawodami i jako takie traktuję. Mam na myśli takie biegi jak Maraton dookoła Wdzydze, Amber Maraton, Biegi Morsa
  • Opisywać biegi dookoła jeziora. To tytularny obowiązek tego bloga. Częśc z nich zawiera się także w punktach powyżej
  • Pisać o muzyce, której słucham podczas samotnego biegania, która często motywuje mnie do wyjścia na scieżkę. Wiem, że te wpisy absolutnie nie będą cieszyć się powodzeniem, bo nikt nie będzie tu szukał informacji o muzyce, ale ja akurat będę to robił nabardziej z głębi serca i one będą mi przynosić najwięcej radości. To mój najosobistszy manifest biegacza-melomana heh :)
  • Pisać o książkach, ale wyłącznie o tych związanych z bieganiem. Czytam praktycznie wszystko co wydaje Galaktyka w tym temacie i większość z innych wydawnictw.
  • Pisać o zmianie w mojej diecie. Od kiedy biegam, zmiany w diecie przychodzą samoistnie, organizm zaczyna domagać się innego jedzenia. Poza tym bohaterowie powyższego punktu także mocno inspirują.

Ostatni tydzień minął pod znakiem ataku orkanu. Orkan okazał się tradycyjnie dużo straszniejszy w mediach niż naprawdę. Kiedyś nazywało się to po prostu "pierwszymi dniami prawdziwej zimy".

W czwartek zmierzyłem się z orkanem po raz pierwszy. Nie było jeszcze śniegu, ale wiało tak i zacinało sniegiem z deszczem, że wieczorne wyjście można było potraktować jako element biegowego lansu na endo. Jako podkład muzyczny swierdziełem, że idealny będzie zespół Death i album Spiritual Healing. Nie jestem takim muzycznym metalowcem jak np. Browarnik Tomek ale w ostatnich dniach wpadło mi przed oczy jakieś opracowanie dotyczące Death i wychwyciłem kilka zdań, że podobno ten zespół miał w sobie coś z art rocka. Cięzko mi powiedzieć czy to prawda, bo walka z orkanem zagłuszyła mi chyba art-rockowe elementy, ale biegło się fajnie, mocno, idealny background do horroru jakim z pozycji kanapy był mój bieg.

W piątek śnieg padał cały dzień. W piatki biegam jak mi się chce. Nie mam mocnego ciśnienia, że w piątek musze biegać. Czasem wybiorę się rano, czasem po robocie, a czasem wcale, od razu oddając się polskiej piątkowej tradycji. Ten piątek był inny. Tak napadało i były takie piękne zawieruchy, że sorry, ale musiałem tego doświadczyć w centrum wydarzeń. Na uszy wrzuciłem Electic Cafe - Kraftwerk To był strzał idealny. Całkowite spasowanie muzyki, z "odnieżaniem ścieżek". Czasami nie wiem czy biegłem czymś co kiedyś było chodnikiem czy pasem trawy obok. Nietknięty ludzką stopą śnieg sięgał kostek i to kompletnie nie  miało znaczenia.

W niedzielę niektorzy ze znajomych pojechali biec do Torunia z Mikołajami. Ja jakiś czas temu też o tym myślałem, ale koszt 100 PLN za półmaraton wydał mi się trochę przesadzony i odpuściłem. Nie byłem jednak w stanie zrezygnować z tradycyjnego coniedzielnego III Biegu Morsa. Dominik był twardy i nawet przez chwilę nie poddał w wątpliwość naszego niedzielnego startu. Michał także wrócił z dalekiej drogi z Miłomłyna i zadeklarował czynny udział w Biegu Morsa pod warunkiem przebieżki po schodach trzeźwości.

Zaczęliśmy tracydyjnie 7:30 by po 4 km spotkać się z Michałem i uderzyć wspólnie na plażę w Brzeźnie. Trochę bałem się, że będzie plucha, że samochody będą chlapać błotem z solą, i że po kilku km będę miał totalnie mokre buty. Uspokoiłem się kiedy termomert wskazał -5 stopni i zamiast mijać błotniste kałuże musiałem skupić się na trzymaniu równowagi na lodzie. Pierwszą wodę zobaczyliśmy dopiero w Bałtyku. Wcześniej oczywiście nie ominęliśmy schodów trzeźwości II  (pierwotne, te z pierwszego biegu, znajdują się tuż obok, ale prowadzą dłuższą trasą).

Mimo, że byłem sprzętowo gotowy do kąpieli, miałem niestety odgórny zakaz od żony. Podobno trochę gorzej się czułem przez weekend i jakiś katar mnie chwytał. Tak więc jakbym się wykąpał i tak oficjalnie nie mógłbym się tutaj przyznać. Ale nie - nie kąpałem się. Naprawdę.

Za to Dominik przeszedł samego siebie. Bez psychicznego balastu w mojej postaci (wyskakującego z wody po 15 sekundach) poszedł na całośc i spędził w niej ponad 1 minutę. Euforia morsa jest chyba większa niż euforia biegacza i jakakolwiek euforia. Po wyjściu z wody Dominik oznajmił: "ścigam się z rękami!".... ok... ścigaj się... obyś wygrał... :)


Na szczęście z lekką pomocą w ostatniej fazie wyścigu Dominik wygrał z rękami i rozpoczęliśmy powrót do domów.

Dodam jeszcze, że zainspirowany samodzielnie wykonanym mlekiem kokosowym przez dominika kupiłem dwa kokosy i jak znajdę młotek, to się pobawię wieczorem w wege-mleczarza.


1 komentarz:

  1. Korzystałem z tego przepisu:
    http://www.zdrowemotywacje.pl/jak-zrobic-mleko-kokosowe/

    Kluczowe jest znalezienie jednej dziurki w kokosie, która jest miękka. Ale pewnie o tej porze już i tak go zmleczyłeś ;)

    OdpowiedzUsuń

Podobne wpisy