czwartek, 26 grudnia 2013

Radio K.A.O.S. - czyli świąteczny bieg morsa


Zapewne nie ma w tym nic nadzwyczajnego, że Pink Floyd to mój zespół nr 1. To zespół nr 1 dla połowy ludzi, których znam. O czasu, kiedy po raz pierwszy usłyszałem The Final Cut - 20 kilka lat temu zakochałem się bez granic w tej Watersowej części Pink Floyd.

Pierwsza solowa płyta Rogera Watersa - The Pros & Cons of Hitch Hiking to muzyczny opis snu, który ma miejsce między 4:30 a 5:11 w nocy. Płyta została wydana 30 kwietnia 1984 roku. Za 4 miesiące będzie jej okrągła 30 rocznica. Mam ochotę wybiec ze słuchawkami na uszach dokładnie 30 kwietnia 2014 o 4:30 i złożyć biegowy hołd dla Watersa. A może większą grupą z boomboxem na plecach i Pros & Cons w głośnikach? :)

Dwa pierwsze akapity to przydługa dygresja dotycząca płyt jakie kojarzą mi się ze Świętami Bożego Narodzenia. Każda z nich wiąże się z ogromnym ładunkiem emocjonalnym. Na Święta dostałem m.in. wspomniane Pros & Cons of Hitch Hiking - Rogera Watersa, 9 Lives To Wonder - The Legendary Pink Dots, a rok później The Lovers tej samej grupy i Wildhoney - Tiamat. Jeszcze wcześniej Atom Heart Mother - Pink Floyd i Pictures At An Exhibition - EL&P.

Od lat nie dostaję już płyt. Te które lubię - już mam, a nikt z moich bliskich nie jest na tyle odważny, aby zaryzykować i kupować mi nową muzykę :) Może poza wyjątkiem mojego przyjaciela od dawnych dawnych lat - Adasia (100 lat z okazji wczorajszych imienin!), który od czasu do czasu podrzuca mi kilka nowych nazw i patrzy jak węgorz czekający na reakcję.


W te święta zaplanowałem dwa biegi. Pierwszy, Wigilijny, samotne 15 km z Arcade Fire w słuchawkach. Miałem przy sobie tylko płytę The Suburbs. To jeden ze strzałów od Adama, któremu w zawoalowany sposób daję znaki, że się podoba :) Dalekie echa czegoś fajnego, tak pisałem, ale naprawdę od kilku dni jestem jak uderzony obuchem w głowę po jedynym jak na razie przesłuchaniu The Reflector.

W okolicach południa, w Wigilię, wiedząc, że wszystkie obowiązki zostały wykonane jak trzeba, ze spokojną głową podjechałem samochodem do Charzyków, i stamtąd wybiegłem 7,5 km przed siebie wzdłuż brzegu jeziora + powrót. Trochę źle oceniłem swoje tempo i The Suburbs skonczyło się na 13 km. Powinienem biec albo krócej albo  szybciej :)



Drugi bieg, to umówiony z Rafałem (moim szwagrem:)) poranny bieg w pierwszy dzień Świąt nową trasą (tzw. starą ścieżką rowerową Chojnice-Charzykowy) prosto do jeziora, gdzie ja miałem się wykąpać, a Grazia (wystepująca w roli żony i siostry) miała czekać z ciepłym płaszczem i zabrać nas samochodem do domu). Taki był plan.

Obudziłem się na wpół trzeźwy o 9:00 rano i nerwowo zacząłem szukać Rafała po domu. Bezskutecznie. Pierwsza myśl: "Trzeba go gonić". Ciągle naładowany wigilijną kolacją zaciągnąłem spodnie od Tchibo i świąteczne Ecco na nogi i wybiegłem na ulicę. Rzut oka na Endo - nie ma Rafała na trasie - potem okazało sie, że po prostu nie zaskoczył pakiet danych. Ruszyłem w nieznane. Minąłem kilka osób na porannych spacerach z czworonogami i chwilę później byłem już w lesie. Bieg z założenia był krótki. 5 km w linii prostej do jeziora biegnąć trawersami rozciągnąłem do 6,5 km. Rafała nie spotkałem - później okazało się, że po prostu nie mógł na mnie czekać nie będąc pewnym czy w ogóle i o której się obudzę. Dla mnie samotny bieg to po prostu szansa na wysłuchanie kolejnej płyty. Roger Waters - Radio K.A.O.S. perfekcyjnie zgrał się z atmosferą ciepłych Świąt i porannego biegu przez las z perspektywą zanurzenia się w zimnej fali jeziora Chrzykowskiego.

Na 5 km wybiegłem z lasu i wbiegłem na ostatni sprint przed jeziorem. Zdjąłem słuchawki słysząc za sobą dźwięk klaksonu. Grazia jak zwykle zanotowała perfekcyjny timing i z kąpielówkami, ręcznikiem i ciepłym płaszczem dała sygnał, że jest na posterunku. "To co? Ścigamy się do jeziora?" - rzuciłem zadziornie do jej 170 koni mechanicznych pod nogą. Wyrwałem ile sił, ale jakkolwiek bym się starał z francuską technologią nie miałem szans :)

W tym momencie uświadomiłem sobie najgorsze: nie mam wyboru, muszę się wykąpać. O ile biegnąć w biegach morsa z Dominikiem i Michałem zawsze można się jakoś wyłgać i zachować twarz, to uświadomiwszy sobie wczorajsze zuchwałe obietnice przez CAŁĄ rodziną mojej małżonki, wyszło na to, że nie mam innej drogi do wyboru niż pokornie rozebrać się i wskoczyć z uśmiechem do zimnej, grudniowej wody jeziora Charzykowskiego.




Nie ma nic cudowniejszego niż suche gacie podane 25 grudnia po wyjściu z jeziora, z rąk tej, która zadeklarowała się kochać mnie do końca życia. Ona jeszcze nie wie. Ale za rok wykąpiemy się o tej porze razem. Takie jest mój plan. A jeżeli dostanę jakikolwiek feedback od niej na ostatnie zdanie, będzie znaczyło to nic innego, jak to, że czyta mojego bloga a nie tylko udaje, że czyta, mimo, że pierwsze kilka akapitów jest o muzyce :) To co Grazia? Morsujemy razem?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy