czwartek, 14 listopada 2013

Maraton "4 Jezior" pod nieformalnym patronatem browaru Amber


Panowie, 13 lub 14 listopada. Jest plan, aby nie iść do pracy w jeden z tych dni. Po odprowadzeniu dzieci do przedszkola/szkoły przebrać się w stroje biegowe, zapakować plecaki, wypełnić bukłaki i udać się w trasę na pętlę jezior jaru Raduni i innych, obejmując jeziora: Łapino, Straszyńskie, Kolbudzkie i Otomińskie. Z lekkim dobiegiem trasa powinna objąć 42 km. Damy radę?

Taka informacja znalazła się na naszych mailach niecałe 3 tygodnie temu. Mieliśmy biec w czwórkę: Michał, Dominik, Jarek i ja. Do wczoraj, kiedy to z niekrytą łzą w oku z powodu choroby wycofał się Michał. Ja, mimo że miał to być zwyczajny codzienny miły bieg, tyle że trochę dłuższy, i miałem się nim zupełnie nie przejmować, to całą noc śniłem dziwne biegowe sny. Śnił mi się parkrun, że ogromnym wysiłkiem go wygrałem, ale okazało się, że wszyscy dookoła poza mną biegli dla jaj. Dominikowi śniło się Hello Kitty, a Jarkowi baby. 

Zebraliśmy się punktualnie o 8:15 przy stawiku na 5 wzgórzach i w sielskiej atmosferze poranka ruszyliśmy nad pierwsze jezioro - Otomińskie. Trasę znałem z ostatniej soboty, ale wybraliśmy wariant krótszy i już po 6,5 km zrobiliśmy pierwsze wspólne zdjęcie.



Tutaj trochę przekombinowałem z gps'em i po kolejnych 2 km pokazał mi, że biegłem 1 km, stąd ten dziwny wynik 10 minut na siódmym km. Oznaczało to, że aby mieć na endo magiczne 42 km 195 metrów musiałem przebiec o 1 km więcej niż zamierzałem. To się nazywa człowiek w szponach technologii. Heh. Na szczęście to było ostatni oszustwo gps'u tego dnia. 

Nastroje dalej sielskie, mijamy Sulmin i kawałek dalej odbijamy w lewo na Widlino. Pierwsze 10 km minęło niezauważalnie. Dosłownie chwilę później jesteśmy przy kolejnym jeziorze - Łapińskim. Zmierzamy okrążyć je od zachodniej strony. Szukając odpowiedniej ścieżki przy jego tafli mimo ostrzeżeń specjalistów władowałem się klasycznie w jesienne liście pod którymi było 20 cm wody. Trudno, wcisnąłem słynną skarpetę z Lidla i polecieliśmy przed siebie. Kawałek dalej nadeszła pora na pierwszy poważniejszy posiłek. Poczęstowałem kolegów tortillami z pasta z pieczonego bakłażana, papryki i komosy ryżowej, które przygotowałem poprzedniego dnia. Kurtuazyjnie im smakowało, choć moja żona, która dostała do pracy tortillę przeznaczoną pierwotnie dla Michała była bardziej szczera...


Po sesji foto nad jeziorem Łapińskim pognaliśmy w stronę Czapielska gdzie na chwilę zbłądziliśmy. Dla mnie ten incydent okazał się zbawienny, bo dzięki temu nie musiałem dokładać ekstra kilometrów na końcu biegu aby zamknąć 42 km. Dla Jarka - zboczenie z trasy podłamało jego morale. Tak długie wybieganie po dwumiesięcznej przerwie i ze złamanym nosem było całkowitym szaleństwem. Z wyrzutami sumienia, wspominając braterstwo Rangersów w Western States opisane przez Deana Karnazesa, rozstaliśmy się na 21 kilometrze. 

Kolejne 10 kilometrów to odliczanie do kilometra 30-tego. W tym momencie na horyzoncie miało pojawić się idee fixe Dominika, coś co przyciągało jego myśli i przyspieszało jego nogi przez kolejną godzinę niczym pierścień z Lord of the Rings. Ostróżki i Pręgowo to były tylko szybko minięte małe miejscowości na drodze do spełnienia, do fatamorgany biegacza, do recepty na ścianę na 30 km do .... BROWARU BIELKÓWKO!



Przybyliśmy, jesteśmy! A dokładnie: "Dzień dobry, czy macie może mały przyfabryczny sklepik, w którym strudzeni maratończycy-blogerzy na 30 km mogą napić się dobrego, lokalnego, zimnego piwa"? 

Zostaliśmy przyjęci jak prawdziwi goście, poczęstowani jednym z najlepszych piw w Polsce - Pszeniczniakiem, a na pewno, na 100% najlepszym piwem świata w tym momencie!


To był z pewnością najlepszy z możliwych punktów żywieniowych na trasie. Nie do porównania ze stolikami z izotonikami na oficjalnych maratonach. Co więcej, na kolejne kilometry ten przystanek dał nam naprawdę niezły zastrzyk sił. A po wybiegnięciu z browaru spotkaliśmy.... Jarka. Ech... gdyby tylko wiedział o tym nieplanowanym przystanku na pewno by wycisnął dość sił aby trzymać się z nami do 30 km. 

Chwilę później byliśmy już w Straszynie. Wtedy rozpoczęły się dla mnie najtrudniejsze 3 km trasy, czyli pokonanie górki przed Jankowem. Co ciekawe, kiedy teren się ponownie wypłaszczył bez większego problemu mogłem rozpędzić się do tempa poniżej 6 min / km. I te ostatnie kilometry stanowią dla mnie największą wartość. Biegłem je zupełnie inaczej niż moje poprzednie kilometry 40+. Lżej, bez walki o życie, ot tak po prostu, jako normalne zakończenie dłuższego wybiegania. 

Dziękuję Dominikowi i Jarkowi za towarzystwo. Szkoda, że Michała nie mogło być z nami. 

Po biegu w 15 minut wziąłem prysznic i przebrałem się w codzienne biznesowe ubranie. 30 minut później siedziałem z laptopem na spotkaniu, w innym, równoległym świecie. Przebiegnięcie maratonu absolutnie nie robi z człowieka herosa, nie robi lepszym, nie robi żadnym innym niż jest na co dzień. Przebiegnięcie maratonu to po prostu trening jak każdy inny, tylko trochę dłuższy.  

Przy okazji zapraszam na blogi:
który też obiecali skrobnąć kilka słów na temat dzisiejszej "wycieczki:".



5 komentarzy:

  1. Mi naprawdę smakowała ta tortilla - nie mam w zwyczaju słodzić xD Dzięki jeszcze raz za bieg - za ~miesiąc już wytrzymam razem z Wami, potrzebuje tylko chwili, żeby wrócić do normalności:) BTW dodałem wpis na blogu, ale z opisem odesłałem do Ciebie:) zdecydowanie lepiej się czyta Twoje relacje niż moje:P

    OdpowiedzUsuń
  2. Dla mnie tortilla to też bomba, komosa jest już na liście zakupów. A ten sen, który mnie przez pierwszą połowę prześladował, to nie Hello Kitty tylko "I'm a baby girl in a barbie world" ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Komosa jest w porządku, tylko trzeba ją jeszcze odpowiednio w kuchni "ubrać". Dla mnie to też nowość i eksperymentuję z dodatkami. Co do Hello Kitty.... hmmm nie wiem dlaczego ale naprawdę zakodowałem, że śniło Ci się własnie Hello Kitty a nie Barbie World... nie wiem co gorsza :D

      Usuń
    2. Bo ja mówiłem, że mu się na pewno śni Hello Kitty xD

      Usuń

Podobne wpisy