czwartek, 29 sierpnia 2019

Dzień 31 - nie bądź taki pewny...

Pyta się mnie Dominik dwa dni temu częstując jagodzianką, której przyjęcia odmawiam, bo nie mam jej w planie wieczornego jedzenia węglowodanów:

- Ale Ty się tak przygotowujesz, to chyba będziesz biegł ze sporym zapasem na te 2:59

Puls przyspiesza ze spoczynkowego 42 do wciąż spoczynkowego 45:

- NIE, nie Dominik, ja się modlę o to aby było 2:59.59. Nie mam żadnego zapasu, żadnego bufora. Znacznie lepsi ode mnie próbowali i kończyli na 3:02. 

Ale wewnątrz siebie wierzę w 100%, że się uda. Każde pęknięcie, nawet jeżeli zaczyna w innym miejscu to przebiega przez głowę. Ale najgorsze są te, które w głowie mają swój początek...

Za mną 31 dni treningowych wliczając w nie 7 dni regeneracji. Ale ten najtrudniejszy trening był wczoraj. Ja spojrzałem na rozpiskę, to od razu pomyślałem o nim jak o pierwszej ścianie. Może dlatego, że nigdy wcześniej w życiu nie biegłem czegoś takiego.

  • 4 km rozgrzewki
  • WT 4 x 3 km w tempie 4:00
  • 2 km schłodzenia

Najdłuższe tempówki jakie robiłem miały długość 1 kilometra. Moje jedyne biegi kiedy schodzę na dłuższy czas do tempa poniżej 4:00 to te kilka parkrunów, gdzie udało mi się pobić 20 minut oraz jedyny bieg na 10 km, gdzie złamałem 40 minut. O ile parkruny w takim tempie mogę robić z marszu, to do tej dyszki się dość rzetelnie przygotowywałem. Reasumując, nawet wliczając 3 przerwy na zaczerpnięcie oddechu i uspokojenie tętna to zrobienie 12 kilometrów w tempie moich rekordów życiowych, do tego 24 godziny po dość ciężkim treningu siły biegowej... robiło na mnie wrażenie.

Jeżeli miałbym określić ten trening jednym zdaniem, to brzmiałoby ono "nie bądź taki pewny".  To samo nawet powiedziałem sobie snując się ostatni kilometr do domu.


Czekałem na ten trening aż się ściemni i choć trochę ochłodzi. W dzień dochodziło do 34 stopni. Pewnie w cieniu było trochę zimniej, ale powietrze nad stawami potrafi dopiec w pełnym słońcu, a rozgrzana kostka oddaje ciepło jeszcze długo po zachodzie. Na horyzoncie grzmiało, ale deszcz był tylko pragnieniem, które nigdy nie miało się zrealizować. I nawet kiedy wydawało się, że jest już lepiej, to i tak po pierwszym kilometrze koszulka była cała mokra, a OWB1, która zazwyczaj jest u mnie w okolicach 4:45 tym razem bliższa było 5:10.

Pierwsza trójka była trudna ale weszła. Nie powiem, że łatwo, można było przeżyć. Ot takie pierwsze 3 km parkruna po trasie parkruna. 13 sekund poniżej zakładanego tempa. Nawet za szybko.

Druga trójka była idealna. Organizm po 1 km truchtu był przygotowany na trochę szybsze bieganie tak, że pierwszy dyskomfort pojawił się dopiero po 1,5 km. Tempo ani sekundy za szybkie, ani sekundy za wolne. Poczułem się pewny :)

Trzecia trójka miała być powtórką drugiej. I pewnie taka by była, ale po 200 metrach wpadła mi do oka mucha. Owadów było multum, jestem przyzwyczajony, że o tej porze biega się przymrużonymi oczami a kiedy chce się wziąć głębszy oddech to czasem wiąże się to z nieplanowaną kolacją. Ale ta mucha wpadła mi jakoś tak niefortunnie i źle, że musiałem się zatrzymać i spróbować ją wyjąć. Straciłem na tę operację pewnie jakieś 30 sekund. Nie wyłączyłem zegarka, więc "pieprzona mucha zepsuła mi średnie tempo" ;) Ale całość poszła tak jak trzeba. Na całym odcinku tempo było ~ 4:02

Czwarta trójka miała być po prostu zaliczona, miałem nabrać jeszcze więcej pewności co do swojej osoby i potruchtać do domu. Ale... zrobiło mi się jakoś słabo, nie miałem niczego do picia, nie wspominając o placebo-żelach. No i jeszcze zaczął mnie skręcać żołądek. Gorący pot na czole zaczął mieszać się z zimnym. I tak jakby w jednym momencie wiatraczek od turbo przestał się kręcić. Pozostał na ścieżce tylko stary diesel. 4:18, 4:11, 4:16.

Do domu wróciłem sprawdzonym Gallowayem powtarzając sobie tytułowe "nie bądź taki pewien".

To tylko 1 trening, który zapewne przy 2-3 stopnie niższej temperaturze wszedłby do końca zgodnie z planem. Albo gdybym przypadkiem spotkał na ścieżce Adama na rowerze, który podałby mi kubeczek z izotonikiem w ramach testów picia z kubeczka w tempie 4:00. Albo gdybym nie jadł na obiad kapusty.

To tylko jedne małe "albo", które uświadamia mi, że maraton na życiówkę to jest układanka 1000 puzzli, z których każdy musi się idealnie wpasować aby w niedzielę, 20 października po południu nie przeczytać na endomondo najbardziej wkurwiającego zdania na świecie: "Szacun, i tak jesteś wielki!"




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy