niedziela, 25 sierpnia 2019

Dzień 28 - koniec tygodnia 4 - bezmyślnie do przodu




Kartka z dzienniczka

Dzień 25 - czwartek, ostatni ze stresujących czwartków, od najbliższego tygodnia stresować będą mnie środy... ale nie uprzedzajmy faktów. Do zrobienia było 4 km rozgrzewki po czym 12 km BC2 i 2 km schłodzenia. Przebiec 12 km w tempie 4:15? Niby żaden problem, ale ten trening jest zawsze dzień po podbiegach, bez chwili odpoczynku, na zmęczeniu... Może tak właśnie powinno być, może te 12 km mam wg zamierzeń autora planu czuć jak kilometry pomiędzy 20 a 32 km maratonu...


Oby tak było, bo ostatnie czwartki to bitwa z myślami - "nie dam rady, nie mogę, to jest trudne". Potem oczywiście okazuje się, że jednak jakoś daję radę. Ale takie same tempo kiedyś, z tego co pamiętam, z mętnych wspomnień z epoki "przed planem", wywoływało raczej entuzjastyczne podkręcanie endorfin i myśli "dawać mi więcej tych łatwych kilometrów, będę je zjadał na śniadanie", a nie stres jak dzisiaj.

Dodatkowo Antoni wbił mi inżynierskiego gwoździa pisząc, że to źle, że robię ostatni kilometr szybciej, że BC2 to BC2 i nie mam szaleć na końcówce...

Dzień 25 - wolne. Ciężko jest mieć wolne. Człowiek ma wrażenie, że sam siebie oszukuje. Rodzą mu się w głowie plany na takie cichutkie 7 km w OWB1 bez włączania endo. Wtedy nie będzie się liczyć,  bo przecież bez endomodno, się nie liczy :) Zupełnie tak samo jak każdy grubas na diecie ma ochotę ukraść coś do jedzenia, bo kradzione nie tuczy. Niestety tak to nie działa. Kradzione też tuczy i bez endomondo także wchodzi w nogi. 

Dzień 26 - Zrobiłem lekki patchwork, a zaczęło się od tego, że zaspałem na parkruna. Serio. Niesamowite, ale mimo, że poszedłem spać przed północą byłem jakiś taki zmęczony tygodniem, że spałem 9 godzin. Obudziłem się 8:56!! Plan był taki, że wstaję o 6:00, na spokojnie spijam poranną kawkę, potem 8 km rozgrzewki, na parkrunie robię 12 interwałów 40 sek / 80 sek a potem wracam 2km na schłodzeniu do domu. Reszta dnia to plaża, wędzone ryby w Kątach Rybackich i tym podobne atrakcje.

No ale zaspałem. Z domu wybiegłem 9:04. Na start dotarłem wtedy, kiedy inni robili już drugie kółko, zrobiłem łącznie 7 km biegnąc różnym tempem, czasem 4:40, czasem 3:50. Wróciłem do domu i dopiero się obudziłem i zacząłem myśleć co ma wspólnego ten parkrun z moim treningiem. Wyszedł taki nieplanowany fartlek. W nagrodę dostałem banana.

Potem były Kąty Rybackie, plaża, ryby... Ale ten trening nie dawał mi spokoju... W końcu po powrocie z plażowania wybiegłem z domu na brakującej 12 interwałów. Razem ze schłodzeniem zajęło mi to 38 minut, ale wróciłem do domu na nogach z waty lżejszy o 2 kg. Takie rozłożenie treningu na dwa jednego dnia, z czego ten pierwszy wcale nie był jakimś lightem, robi jednak różnicę.



Dzień 27 - długie wybieganie, 26 km. Nie podobają mi się te dni kiedy mam napisane czarno na białym, że mam biegać długo. Zanim nie miałem napisane robiłem przecież to samo, ale bylem panem swojego losu. Poświęcić godzinę dziennie dla planu można, ale dwie, to już jakiś kompromis. Uczucie z pogranicza paradoksu. Lubię i chcę tego, a z drugiej strony stroszę się, że ktoś każe mi lubić to co robię i chcę, a jeszcze z trzeciej podoba mi się, że ktoś każe mi robić to co lubię i chcę. Podtytuł tego wpisu dotyczy właśnie dzisiejszego biegu. Bezmyślnie do przodu. I to wcale nie jest jakieś pejoratywne określenie. Bezmyślnie = bez zbędnego zatruwania głowy, jednocześnie całkiem lekko. 26 km w całkiem gorące popołudnie, tym razem bez żelów, bez butelki z wodą. Nie było zjazdu, była przez całe 2 godziny i 15 minut komfortowa monotonia. 


Czwarty tydzień za mną. 95 km w 7 dni. Kiedyś bym uważał, że to całkiem dużo, ale był to póki co najłatwiejszy ze wszystkich tygodni.

Boję się środy:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy