czwartek, 14 czerwca 2018

Maraton di Garfagnana


Planując rodzinną (a nawet dwu-rodzinną) wycieczkę w czerwcu do Włoch na pewno nie przewidziałem dwóch rzeczy: tego, że będę już bardzo wymęczony polskimi upałami przez cały maj i pół czerwca, oraz tego, że we Włoszech będę musiał używać siatki z supermarketu, owinąć w nią komórkę, co by chronić ją przed deszczem. Nie przewidziałem też, że umknie mi obecność na 100-nej edycji Parkruna Gdańsk-Południe, ale to temat na osobny smuteczek...

Wracając do Włoch, zupełnie losowo trafiliśmy w rejon gdzieś na granicy Toskanii, Ligurii i Emilia-Romania. Dokładnie do miejscowości Castiglione di Garfagnana, w rejon który jako całość określa się właśnie słowem Garfagnana. W jednej strony schowany w Apeninach, a z drugiej oddzielony od morza Alpami Apuańskimi.

Na ich najwyższy szczyt, czyli Monte Pisanino (1946 m.n.p.m.) mamy widok z okna, a nawet z leżaka przy basenie :) Niby 1946 metrów nie robi aż takiego wrażenia, bo w naszych Tatrach wiele szczytów ma powyżej 2k. A w samych Apeninach na taką Monte Amiata (~1550 m) można wjechać nawet samochodem, ale to właśnie te ostatnie 500 metrów robi największe wrażenie - w żlebach leży śnieg, gołe skały nie są pokryte roślinnością a przebijajac się przełęczą w kierunku morza samochód wije się bo bardzo wąskich serpentynach z prędkością max 20 km/h. No i widoki są takie, że... boję się patrzeć.

I w takich właśnie okolicznościach przyrody znaleźliśmy się aby spędzić rodzinny urlop. Pogoda jest w kratkę. Pierwsze 2 dni upał i czyste niebo. Potem wciąż upał, ale niebo zachmurzone. Wreszcie wczoraj spadł deszcz. Rano trochę pogrzmiało, niebo zasnuło się chmurami i przez praktycznie cały dzień z niewielkimi przerwami padało. Do tego umiarkowane 20 stopni temperatury. Idealny dzień na wybiegnięcie przed siebie...
Ja nie chciałem biegać tutaj dłuższych dystansów. Nie planowałem tego, ale Dominik wiercił mi dziurę w brzuchu od początku wyjazdu. Nie miałem nawet plecaka biegowego. Jedyne czym dysponowałem to buty, krótkie spodenki i taki turystyczny jednokomorowy plecaczek z Decathlonu za 19 zł. Włożyłem do niego 3 butelki z wodą (2x 0,5l oraz 1x 1l), jedno ciasteczko i 3 euro.

Rano tradycyjna kawa, gorgonzola i pomidor (pozostałości z kolacji) i byliśmy gotowi na przygodę.

-"No ale gdzie my zasadniczo będziemy biec?" - zapytałem Dominika
-"No mam takie trzy trasy w głowie, ale musimy to ustalić" - odpowiedział

Jedyne co ustaliliśmy, to że biegniemy w dół z Castiglione do Garfagnana Castelnuovo i w trakcie tych kilku kilometrów będziemy mieli czas aby przegadać możliwe opcje. Jedyne w czym byliśmy zgodni to chcęć zrobienia mniej więcej 40 kilometrów, przy czym Dominik się uparł, że jak wyjdzie 38 to on będzie dokręcał, a ja zadowolę się "maratonem mentalnym" :)




-"Ooo! Tabliczka szlaku!" - zauważyłem po pierwszym kilometrze biegu
-"Może trasa sama nam się ułoży jak będziemy biegli po tych czerwonych znaczkach" - dodałem.

Po chwili zbiegaliśmy w dół między krzakami, niewielkimi skałkami, domostwami gdzie pasł się koń, albo... pilnował go wielki pies... bez łańcucha... bez niczego co by ogradzało go od nas poza 20 metrami porannego włoskiego powietrza.

Pies nie zastanawiał się długo, tylko ruszył w naszym kierunku. Nie jakoś szybko, ale wystarczająco abyśmy odwrócili się na pięcie i podjęli natychmiastową decyzję o powrocie na górkę, z której właśnie zbiegliśmy. Tym bardziej kiedy zaczął wydawać odgłosy paszczą przypominające "hau hau".

To był trzeci kilometr biegu. Właśnie pędziliśmy pełnym sprintem pod górę. Dla takich właśnie chwil wylewa sie tony potu na treningach i odmawia sobie kolacji. Uciekałem pierwszy a Dominik został z tyłu :) Słyszałem odgłos jego nóg więc byłem spokojny, że JESZCZE żyje. Nie odwracałem się.

Zatrzymaliśmy się po kilkuset metrach. Piesek wykonał zadanie i skutecznie przegonił nas ze swojego terytorium pilnując aby absolutnie żaden turysta nie pokonał tego dnia czerwonego szlaku "Trail di Garfagnana". Dyszeliśmy jak po zawodach na 400 metrów. Dominik trzymał swój czerwony plecak "Orlen Maraton" w ręku niczym kataloński torreador.

- Czemu zdjąłeś plecak?
- zapytałem
- Po to aby pies go zaatakował!

Wróciliśmy na asfalt. Dobiegliśmy do miasteczka i wciąż nie mieliśmy planu na dalszy bieg...
  •  Dominik pierwotnie chciał pobiegać sobie po tych średniowiecznych miasteczkach w okolicy. Ale nie do końca potrafił spamiętać ich nazwy i jak sprawdzałem losowe słowa jakie przychodziły mu do głowy to trafiałem na nie dalej niż 40 km od nas.
  • Ja chciałem zobaczyć morze. Byłoby to możliwe gdyby wspiąć się na przełęcz Alp Apuańskich, ale po pierwsze - cała wycieczka zajęłaby nam nie 40 a 60 km, no i było takie zachmurzenie, że morza po prostu byśmy nie zobaczyli. 
  • Chcieliśmy jeszcze zdobyć taką inną mniejszą górkę, którą także widzimy znad basenu, ale... nie bardzo mieliśmy pomysł jak się za to zabrać.
I wtedy Dominik z otchłani pamięci rzucił nazwę "Verrucole". (Wcześniej sprawdzałem "Verrucola" i odrzuciłem, bo było raczej daleko). Komórka pokazała mi, że są dwie trasy: jedna na 11 km a druga na 15 km biorąc pod uwagę, że mieliśmy już prawie 10 zrobione, to dodatkowo kręcąc się i gubiąc trasę wyjdzie 40 km. Poza tym Verrucole to całkiem sympatyczna twierdza.

Obraliśmy cel, obraliśmy kierunek i ... załapaliśmy doła. Kolejne kilometry mijały nam na ciągłych unikach przed pędzącymi samochodami. Droga była kręta jak to w górach, wąska, bez przewidzianego pobocza, bez możliwości ucieczki. Ale jak mawia Poranny Biegacz "been there, done that". Wiedzieliśmy jak się zachować i co robić. Tempo nie było zbyt duże, bo serpentyny ciągłe szły w górę i więcej było marszu niż biegu. Jednak z każdym kilometrem robiło się luźniej. Ruch malał, kto miał dojechać do pracy to już dojechał, a nikt inny nie miał powodu aby poruszać się po tym zadupiu.


Małe wioseczki, mimo, że bardzo urokliwe, z kościołami, z knajpką, w której kilku starszych włochów sączyło poranną kawę z papierosem, miały w sobie pewien smutek. Ten smutek to ogrom wywieszonych tabliczek "Vendesi - na sprzedaż". Rodziny się kurczą, dzieci się nie rodzą, albo uciekają do Mediolanu czy Rzymu. Starzy ludzie umierają. Na tablicach wywieszone są głownie nekrologi.

W takim nastroju pokonaliśmy 20 km trasy. Mało ze sobą rozmawialiśmy, bo biegliśmy gęsiego często zmieniając się na prowadzeniu (Dominik szybkiej zbiega, ja wyprzedzam go na podejściach).

I wtedy z tego deszczu, smutku, rozmyślań nad końcem cywilizacji wyrywa nas obraz zamku na szczycie. Bajkowo przelewają się przez niego chmury. Pada dość mocny deszcz więc nie wyjmuję komórki z siatki i nie robię zdjęcia.

- Dominik, ale czad nie!?
- Noooo
- A czy to przypadkiem... nie jest Verrucole?!?


Dopiero po kilku minutach dotarło do nas, że tam właśnie biegniemy. Naszym celem jest twierdza Verrucole! I wtedy cały bieg odzyskał sens. Za każdym razem kiedy gdzieś biegniemy musimy mieć cel. Tak było w Finlandii (kamień Kukkarokivi), Szwecji (latarnia morska), Norwegii (zobaczyć fiord) i ten cel właśnie zwizualizował się we Włoszech.

Mimo, że podejście zrobiło się ostrzejsze nogi same przyspieszyły. 25 kilometr minął dokładnie u bram twierdzy...

- Cholera, ale nie mamy kasy na wejście
- powiedział Dominik
- Mam 3 euro, ale to może być mało
- Skoro udało nam się dostać darmowe piwo w browarze Amber to może uda nam się przekonać Włocha aby wpuścił nas do twierdzy?
- Nooo, tym bardziej jak powiemy, że jesteśmy blogerami :)
- A ty słynnym blogerem z Kamczatki bardzo popularnym w Japonii :)))


Plan był gotowy.

Tylko twierdza zamknięta. Dni zwiedzania to czwartek-niedziela.





Nie zepsuło nam to humorów. Nawet pogoda się poprawiła i przestało padać. Skłoniło mnie to do wyjęcia wody, po raz pierwszy tego dnia i wzięcia pierwszego łyka.

Przed nami droga w dół. Około 12 km do domu. Planujemy trochę zmienić końcówkę aby obczaić, czy w pizzerii nieopodal jest już nagrzany piec i można zabrać od razu po biegu rodziny na pizzę. Mniej więcej 40 km powinno być.

Biegniemy całkiem przyjemnym rytmem. Kilometry regularnie wybijają 5-kę z przodu. Czasem trochę wolniej, ale wyłącznie wtedy kiedy korzystając z braku deszczu robimy kilka zdjęć.

- Hej Dominik, może korzystając z tych moich 3 euro zatrzymamy się na kawkę?


Wchodzimy do knajpki jakich na trasie były dziesiątki. Trzy albo cztery stoliki ustawionie niemal przy krawędzi drogi. Dwa zajęte przez Włochów kontemplujących powolny upływ czasu.

- Buongiorno, espresso please - zamawiam kawę
- And normal coffe for me - dodaje Dominik

Włoch szykuje dwa identyczne espresso. Dominik widzę, że nerwowo zaczyna się kręcić przy barze i widząc, że Włoch też mu robi espresso dodaje

- I'd like normal coffe, water+coffe, no milk

Włoch powoli okręca się na nodze. Bierze poglądowo małą filiżankę od espresso i wymownie pokazuje Dominikowi tłumacząc:

- "You ordered normal coffe. For me, normal coffe is espresso!" - w tym momencie stuka palcem o filiżankę. Jego głos staje się lekko groźniejszy. Do ręki bierze drugą, więjszą filiżankę, pokazuje ją i dodaje - "Americano is not a normal coffe."

Po czym podaje nam dwa espresso.



Siadamy na stoliku. Wypijam je na raz i jestem pełen podziwu nad kunsztem przyrządzania włoskiej kawy. Naprawdę nie skłamię jak powiem, że to było najpyszniejsze espresso jakie piłem w życiu. Zjadamy jeszcze po pasku polskiej czekolady i biegniemy dalej.

Do domu zostało nam jakieś 8 kilometrów. Drogą biegnie się bardzo dobrze. Ruch jest niewielki, ale google pokazuje mi alternatywną trasę. Szlakiem pieszym przez toskańskie łąki. Oczywiście odbijamy w lewo i chwilę później idziemy zarośniętą ścieżką. Wspominając przygodę z włoskim cani (po włosku - pies) z początku biegu baczniej rozglądamy się na boki i przed siebie. Nagle na ścieżce wyrasta gospodarstwo. Wchodząc prosto przez bramę wejdziemy człowiekowi prosto do domu. Po prawej stronie chaszcze, po lewej też chaszcze. Google pokazuje iść do przodu ale kompletnie nie ma jak. Wtedy na granicy chaszczy wypatrzeliśmy małą ścieżką. Pomyślałem, że skoro mam oficjalny tytuł harpagana, to nie można się wycofać z trasy widząc choćby najmniejszy ślad ścieżki.

... Po 200 metrach jesteśmy w dżungli, tylko brakuje nam maczety. Poprzewracane drzewa, zarośnięte ścieżki... które kolejne 200 metrów dalej zwyczajnie się kończą. Idziemy tak kilometr. Po prostu na azymut. W końcu trafiamy na pole odgrodzone drutem kolczastym raz drugim - takim pod napięciem aby bydło nie uciekło. Problem jest tylko taki... że jesteśmy po tej złej stronie. Aby się ponownie wydostać na ścieżkę musimy te zasieki pokonać. Z jakiegoś powodu to właśnie człowiek jest mądrzejszy od bydła i potrafi budować takie pomniki cywilizacji jak choćby twierdza Verrucole. Bydło nie potrafi sforsować tych przeszkód, nam to zajmuje kilka sekund :)


Jesteśmy ponownie na ścieżce. Kilka kilometrów do domu. W końcu dobiegamy do drogi, którą znamy z poniedziałkowej przebieżki po okolicy. Odszukuję na google maps pizzerię, którą miałem sprawdzić. Ale zamiast napisu "pizzeria" jest tylko smutny napis "bar". Pani w średnim wieku, z papierosem w zębach mówi do mnie, że pizzerii tu już nie ma, że nic nie można zjeść, można tylko napić się wódki.

Po 5 godzinach z hakiem docieramy do domu. Dominikowi komórka trochę przyspieszyła i nie musi dokręcać. Mi pokazuje 39 km 700 metrów, więc to ja dokręcam do równych 40 kilometrów :) Przewyższenie 980 metrów w górę i 980 w dół.




Endorfiny działają. Zmęczenie żadne. Przedostatnie kilometry Dominik pobiegł 4:30 a ja 4:50. Maraton, który początkowo nie miał potencjału co coś super fajnego ostatecznie okazał się bardzo różnorodnym biegiem, gdzie było miejsce i na przyrodę i na historię i na sport :)

A pizzę zjedliśmy gdzie indziej.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy