środa, 28 maja 2014

Running With The Beatles Part II

Ostatnio usłyszałem taki głos, że moje wpisy na blogu są zbyt długie, że w nowoczesnym świecie mało kto ma tyle czasu aby poświęcić go akurat na czytanie bloga o bieganiu, i wiele z nich trafia po prostu to pocketa, czyli w miejsce gdzie słowo "kiedyś przeczytam" zamienia się w "nigdy nie znajdę na to czasu".

Ja natomiast ciągle myślę jak opracować sposób na pisanie bloga w trakcie biegania. Bo dla mnie także nie jest rozwiązaniem aby poświęcać czas na pisanie bloga a z drugiej strony wypłakiwać się jak to mało mam go w życiu i muszę biegać wcześnie rano albo późno wieczorem. Może więc spróbuję krótszych wpisów? Kiedyś bodajże Phil Collins - perkusista i wokalista Genesis zapytany jak się czuje, że jego grupa, która kiedyś słynęła z długich kilkunastominutowych suit jak Supper's Ready czy The Cinema Show gra krótkie piosenki, odpowiedział, że po prostu teraz do przekazania tych samych emocji, tej samej esencji, wystarczą mu trzy minuty.

Jestem po kolejnych pięciu płytach The Beatles w moim wyścigu z Michałem - rywalem słuchającym The Rolling Stones. Nie wiem jak idzie Michałowi, miał opublikować swoją tabelkę, ale chyba zajął się bardziej bieganiem nim pisaniem :P



5.  Help!
  • Dystans 6.24 km
  • Czas trwania 33m:46s
  • Średnia prędkość 5:25 min/km
Help! to jak dla mnie ostatnia płyta wczesnych Beatlesów. Przesłuchałem ją trochę z konieczności i trochę z marszu (biegu?). Aczkolwiek to z niej pochodzą takie potęgi jak Ticket to Ride i Yesterday

niedziela, 25 maja 2014

Kac Vegas w Kwidzynie

Kiedy w niedziele po przebudzeniu odpaliłem Facebooka zobaczyłem wpis Michała: "jak rano otwierałem drzwi do łazienki bałem się, że wyjdzie z niej tygrys".

Ok. To prawda. Nie do końca byłem pewny co ja mogę spotkać w swojej. W każdym razie zęby są całe, żona cała i nawet nie krzyczy, medal z papiernika leży na stole, na krześle wisi garniturowa niebieska koszula z przypiętym agrafkami numerem nomen omen 997. Głowa boli. Przeglądam zdjęcia w telefonie... większość nadaje się tylko do usunięcia. Ale mniej więcej dzięki nim jestem w stanie ułożyć wydarzenia na osi czasu. Aby zrozumieć całość weekendowych wydarzeń musimy cofnąć się o 30 godzin.


wtorek, 20 maja 2014

To Have Or To Run?

Witamy nowego blogera w świecie biegających blogerów! Ten blog wisiał w powietrzu od kilku miesięcy. Z Michałem biegamy mniej więcej od roku. Znajomość rozpoczęła się kiedy na jednym z oficjalnych spotkań w zupełnie innym temacie zgadaliśmy się, że bieganie jest cool i każdy z nas biega na solo. Jak to kiedyś już Michał określił jej początek można by skrócić do słów: "Cześć. Jestem Michał. Biegam od roku. Jaki jest Twój nick na endomondo?"

Panie i Panowie. To Have Or To Run? - oto jest pytanie. Niech odpowiedź na nie przyniesie nam regularne czytanie bloga: http://tohaveortorun.blogspot.com/

Tym samym od dziś cała ekipa Tricity Ultra jest biegającymi blogerami i bez wyjątku możemy korzystać z uroków sławy i wyłudzić po jeszcze jednym amberze pszenicznym na krzysia jak na maratonie czterech jezior :) 


poniedziałek, 19 maja 2014

Wycieczka biegowa Szlakiem Trójmiejskim z ekipą ultrasów


Zaczęło się od tego, że biegnąc sześćdziesiąty któryś kilometr Tricity Ultra podjechał do nas Zwo Lo na rowerze i zaczął opierniczać, że oszukujemy i maszerujemy. Po kilku dniach Dominik, Michał, Jarek i ja dostaliśmy zaproszenie na dołączenie do ekipy gdańskich ultrasów 18 maja, którzy będą biec z Gdyni do Gdańska szlakiem trójmiejskim - 46 km po lasach z przewyższeniem 2100 m. Nad takimi propozycjami nie ma co się długo zastanawiać i postanowiliśmy dołączyć do ekipy. Niestety nie mógł pobiec z nami nasz etatowy tropiciel, szaman i nawigator tarahumara - Dominik, jednak opowieści o jego kompocie teściowej były z nami obecne w trakcie biegu.

piątek, 16 maja 2014

Running with the Beatles

Zaczęło się od tego, że zastanawiałem się, co jest bardziej efektywne w treningu: bieganie jeden raz dziennie przez godzinę czy dwa razy dziennie przez pół godziny. To jest temat w ogóle na osobny wpis, bo przez kilka dni buszowałem w całej historii internetu szukając odpowiedzi na to pytanie jednocześnie testując ten plan na sobie.

Z drugiej strony chciałem zrealizować inny plan, jaki chodził mi po głowie od dłuższego czasu - biegać słuchając chronologicznie całych dyskografii. Mam świadomość, że można nieźle wtopić i wrzuciwszy na ruszt np. Franka Zappę po 70 godzinach biegu z jego 100 płytami można by wykorkować. Oczywiście nie wszystkie płyty w trakcie jednego biegu, tylko rozkładając wg. reguły: jeden bieg = jedna płyta.

Myślałem na początek o jakimś ewidentnym klasyku, dla którego oddałbym biegowy hołd. Pink Floyd? King Crimson? Led Zeppelin? A może jeszcze bardziej klasycznie? The Beatles!


1. Środa wieczorem - Please Please Me
Płyty Beatlesów, przynajmniej te pierwsze, mają to do siebie, że zgodnie z ówczesną modą (a raczej technicznymi możliwościami płyty winylowej) trwały nie więcej niż 35 minut. I najczęściej składały się z 7 piosenek na stronie A oraz 7 na stronie B. Idealny schemat na kilka kółek dookoła stawu, mniej więcej 6 kilometrów w średnim tempie. Przyznam bez bicia, że pierwsze 5 płyt The Beatles nigdy nie były mi bliskie. Nie jestem fanem dwuminutowych prostych piosenek, aczkolwiek mam świadomość, że nazywanie wczesnych piosenek The Beatles "prostymi piosenkami" jest uproszczeniem, za które można pójść do piekła. Skomplikowanie akordów i harmonii jest na mistrzowskim poziomie... tylko po prostu stylistyka roku 1963 to mimo wszystko stylistyka roku 1963. Jednak gdyby nie The Beatles to pewnie nigdy nie powstałoby w takiej postaci ani Pink Floyd (ich Piper at the Gates of Dawn wydany 4 lata później mocno pobrzmiewa Beatlesami po LDS) ani Genesis (czy ktoś pamięta jak ckliwe pioseneczki śpiewał Peter Gabriel na From Genesis To Revelation z 1969 roku?) ani King Crimson (co prawda ich debiut to mega kamień milowy, jednak zanim on nastąpił panowie Giles, Giles & Fripp nagrali płytę The Cheerfull Insanity of Giles, Giles & Fripp nie będądą niczym innym jak próbą skopiowania Beatlesów)

W każdym razie przy pierwszej płycie The Beatles biegało się świetnie i świeżo
  • Dystans 6.26 km
  • Czas trwania 32m:51s
  • Średnia prędkość 5:15 min/km

niedziela, 11 maja 2014

Bieg Europejski Gdynia 2014


W tym roku na pewno nie złożę całego żaglowca. Opuściłem bieg urodzinowy. Ale nie żałuję, bo biegłem tego dnia w kolebce Parkrunów - w Bushy Park. Przez chwilę nawet zastanawiałem się, czy na pewno biec w Gdyni, bo jest to zdecydowanie ogromny bieg miejski (oczywiście jak na nasze warunki, ale z tego co pamiętam, jest to impreza TOP10 w skali biegów w Polsce). I na pewno będzie tłok, bo podobna liczba osób w Biegu Niepodległości pół roku wcześniej robiła już pewien problem. Nie mam tutaj na myśli problemów związanych z ustawianiem się w nie swoich strefach i koniecznością slalomu przez pierwsze kilometry. Wbrew pozorom jakoś szczególnie się tym nie przejmuję - po prostu tak bywa, i slalom jest wpisany w charakter takiego biegu. Większym problemem jest to, że tak duży bieg traci swoją familijność. Jeszcze rok temu kiedy biegło 3 tysiące osób udało się spędzić chwile przed i po w miarę komfortowo z żoną i dziećmi, dało radę odszukać się przy mecie i pomachać im do aparatu na finiszu. Pół roku temu było już słabo pod tym względem. Ale ok, taki urok tych biegów. Nie spodziewam się przecież cudów. 6 tysięcy biegaczy musi zrobić tłum. Z rodziną z przyjemnością będę jeździł na biegi typu Dzielnice Biegają czy Kaszuby Biegają. Do Gdyni wybrałem się jednak po kawalersku.

II Międzynarodowy Parkrun Trójmiasto

fot. Parkrun Gdańsk
Na początku muszę wytłumaczyć powyższe zdjęcie, które w różnych wersjach powoli zaczyna pojawiać się w relacjach z wczorajszego biegu. Po pierwsze, m.in. z Jarkiem dwa tygodnie temu przebiegliśmy 80 kilometrów jednego dnia. Taka wycieczka na pewno zbliża ludzi.... ale czy aż tak bardzo aby biegać za rękę? ;) TAK!

A teraz o tym jak było naprawdę:

wtorek, 6 maja 2014

Kącik biegowego melomana: Rory Gallagher


Muzykę Rorego Gallaghera poznałem w dość smutnych okolicznościach - utwór For The Last Time to jedna z tych piosenek, które usłyszeliśmy w ostatniej audycji Tomka Beksińskiego w 1999 roku. Kilka miesięcy później chodząc pomiędzy półkami z płytami szukałem klimatów w stylu Greatful Dead, Creedence Clearwater Revival, Thin Lizzy czy Ten Years After. Wyszedłem z dwiema płytami Rorego Gallaghera: debiutem oraz drugą w dyskografii Deuce.

poniedziałek, 5 maja 2014

Szlakiem Rzeki Brdy


Rzeka Brda jest idealna na pokonywanie jej kajakiem. Kilka lat temu nawet uczestniczyłem w dwudniowym spływie, z którego najbardziej pamiętam efektowną wywrotkę, którą z żoną zaliczyliśmy na prostej, niewzburzonej wodzie.

Korzystając z okazji ostatniego dnia majowego weekendu i idealnej pogody do biegania pozwoliłem sobie na kilkunastokilometrowy biegowy wyskok wzdłuż Brdy. Z racji, że rano się trochę grzebałem, a dzieciakom obiecałem basen musiałem skrócić trasę tak, aby zamknąć się mniej więcej w półtorej godziny.

Z kilku opcji, które rozważałem (szlak ma ponad 150 km) wybrałem start w miejscowości Męcikał (co za nazwa!) i bieg w kierunku Mylofa + powrót w to samo miejsce. Aby było ciekawej, wracając postanowiłem dodatkowo obiec jezioro Trzemeszno.


Pierwszy kilometr to typowa zmyłka. Zmyliła mnie zarówno pogoda, bo spadło kilka kropli deszczu, z których na szczęście nic nie wynikło. Zmylił mnie Nick Cave, bo wydawało mi się, że fajnie będzie go posłuchać w tych okolicznościach, ale po dość gładko wchodzącym Tupelo, kilka utworów później musiałem zdjąć słuchawki, bo nie byłem w stanie skoncentrować się na tak wielu rzeczach i jeszcze słuchać Cave'a. Zmylił mnie strach przed pragnieniem, bo nie miałem ze sobą plecaka i ze strachu przed śmiercią z odwodnienia w lesie za bardzo opiłem się przed startem i przez pół godziny chlupotało mi w brzuchu. Ostatecznie zmyliła mnie trasa, bo spodziewałem się lekkiego biegu leśną piaskową drogą, pięknej zaborskiej przyrody i nawet tak było... przez pierwszy kilometr...

piątek, 2 maja 2014

Jane's Addiction - Nothing's Shocking


Mam bardzo indywidualne postrzeganie muzyki, która powstawała w latach 1987-1995. To był okres końca mojej podstawówki i całego liceum. Muzyka stawała się moim najważniejszym medium. Czytałem nałogowo Rock'n'Roll i Tylko Rock. Ale słuchałem muzyki, która powstała wcześniej. Pink Floyd, King Crimson, The Doors, Led Zeppelin, Camel, Marillion, Van Der Graaf Generator i wszelkie tego typu klimaty to był mój świat. Do tego audycje Beksińskiego, Kosińskiego i Kaczkowskiego. Ale dookoła szalał grunge, ludzie słuchali Nirvany, Pearl Jam, Alice in Chains, Soundgarden...

O Jane's Addicion czytałem mimo woli. Ale świat był wtedy inny. Nie było internetu i nie mogłem po prostu wrzucić sobie płyty z youtuba. Nawet dla mnie brzmi to już niewiarygodnie, ale takie były czasy. Czytałem o muzyce, a że nie stać mnie było, jak każdego licealisty, aby kupić sobie CD, więc po prostu sobie ją (muzykę) wyobrażałem. Od znajomych łatwiej było pożyczyć wynalazki typu dziesiątą płytę Steve'a Hacketta - gitarzysty Genesis, niż cokolwiek co słuchał wtedy świat. Tak więc czytałem w drukowanej prasie o Jane's Addicdion, o ekscesach Perrego Farrela i po części z niesmakiem, a po części z mega ciekawością zastanawiałem się jaką muzykę może tworzyć tak odjechany gościu.

Aby posłuchać i zrozumieć Jane's Addiction potrzebowałem jeszcze kilku lat. W 1998 roku siedziałem do późnej nocy i kułem do kolokwium z fizyki ciała stałego. Wtedy w Trójce poleciało... kilka kawałków z Adore - The Smashing Pumpkins (o tym będzie kiedyś mega osobny wpis!). Poczułem jak się coś we mnie łamie. Dosłownie nie zasnąłem tej nocy. Kolokwium zadałem ledwo co, ale w mojej duszy otworzyła się bramka na na muzykę czasów w jakich wtedy żyłem. Otworzyłem uszy na wszystko co tworzyła dla mnie ostatnia dekada tego millenium. Zrozumiałem, że świat nie kończy się na Pink Floyd i tym co puści u siebie Beksiński, ale jest szerszy i mega ciekawy.

Mniej więcej wtedy kolega z Rybnika nagrał mi na kasetę i wysłał pocztą Nothing's Shocking i Ritual de lo Habitual. (tak! takie były czasy 15 lat temu, najszybszą formą dostarczenia muzyki było nagrać ją na kasetę i wysłać pocztą). Nie zrobiły na mnie mega wrażenia te płyty na samym początku, ale też nie dały o sobie zapomnieć. Można powiedzieć, były jak wyzwania, z którymi ciągle miałem porachunki. Z jednej strony były takie brudne i nie-moje, ale z drugiej to szaleństwo w nich, ta moc, ten wyskok poza definiowalny poziom, i to skomplikowanie powodowały, że tak skrajnie nie-progresywne płyty traktowałem jako wymiar ponad-progresywny i nawet nie do końca je rozumiejąc lgnąłem do nich.

Kilka lat temu kupiłem je za grosze w Media Markcie i tak leżały może raz czy dwa przesłuchane. Dziś od rana chciałem biegać przy Obrazkach z Wystawy - Emerson, Lake & Palmer, ale kiedy stanąłem przed półką z płytami i zacząłem zastanawiać się co zgrać sobie do słuchania na cały tydzień i moje oko trafiło na  Nothing's Shocking nie było już nic co byłoby w stanie zmienić moją potrzebę posłuchania czegokolwiek innego.

Miałem biegać powoli. Miałem testować moje mięśnie, kości i ścięgna po 80-kilometrowym ultra w ostatnią sobotę, który trochę dał mi w kość. Ale nie byłem w stanie. Jane's Addicion DOSKONALE nadaje się do biegania! Całe szaleństwo Perry'ego Farrel'a jest we mnie!!

Nie wiem do końca czyja to wina, ale tak mega naładowany, lecę w tempie 4:15 min/km (jak dla mnie to kosmiczne tempo, głos z endo mi dopiero uświadomił co robię) wbiegam na przejście dla pieszych na ZIELONYM świetle (nie wczesnym zielonym, ani nie pulsującym zielonym, tylko idealnym środkowym zielonym) i patrzę w lewo-prawo-lewo-prawo.  Na skrzyżowaniu Havla i Świętokrzyskiej. I widzę czarne BMW X5 (nie, nie chodzi o to, że bmw jest złem samym w sobie, dwóch moich najbliższych znajomych jeździ czarnymi bmw a ich dusze, to dusze anielskie). I to BMW jedzie na swoim czerwonym, a ja na swoim zielonym biegnę i obijam się o bagażnik bo nie jestem w stanie wyhamować, okręcam się, ale ląduję w miarę stabilnie. Nikomu nic się nie stało. BMW przyhamowuje więc podbiegam aby w pewnym sensie (przeprosić?) powiedzieć, że jest OK. Kiedy podbiegam - bmw odjeżdża chcąc uniknąć konfrontacji.

Pytanie, bo w sumie nie jestem pewny. Czyja była wina? BMW skręcało na zielonej strzałce. Ja pokonywałem przejście dla pieszych na swoim zielonym świetle. Ale pokonywałem biegnąc. Gdyby coś komuś się stało, np. wybiłbym sobie zęby o asfalt, albo zarysowałbym zębami lakier. Z czyjego OC by szło?

Niezależnie od odpowiedzi morał jest taki, że Jane's Addicion ma taką moc, że można ich słuchać tylko w lesie.



czwartek, 1 maja 2014

Ultra jest dla każdego


Jesteśmy 5 dni po naszym TriCity Ultra 80K. Chciałbym opisać swój aktualny stan fizyczny i psychiczny po przebiegnięciu drugiego ultra w życiu. Niedługo może to stać się chlebem powszednim i mogę już nie odczuwać tego co czuję teraz, dlatego warto zamknąć w słowa tę ulotną chwilę.

1. Stan fizyczny

Trochę jeszcze wody w Wiśle upłynie zanim pokażę swoje najgorsze zdjęcia jakie mam. Pamiętajcie, że 2 lata temu ważyłem 130 kg. Nie byłem w stanie zawiązać butów bez przewrócenia się na bok. Wchodziłem na trzecie piętro schodami na raty. A jak poszedłem testowo biegać, to po 300 metrach chciałem dzwonić pod 112.

W środę, odbierając pół dnia wiadomości z gratulacjami po wpisie na nasz temat na trojmiasto.pl http://aktywne.trojmiasto.pl/Czworka-smialkow-obiegla-Trojmiasto-n79278.html nie wierzyłem, że ten świat mojej fizyczności sprzed 2 lat był światem prawdziwym. Ale tak naprawdę nie zmieniło się NIC niewyobrażalnego. Ten "ja" 2 lata temu i ten "ja" teraz to dokładnie ta sama osoba, z jedyną mała różnicą. Tą różnicą są małe, drobne kamyczki konsekwencji. Motywacje były różne, ale każda z nich powodowała wyjście na kolejny trening. Choć trening to jest złe słowo - to nie są treningi - to są wyjścia na sprawianie sobie przyjemności. Wracając do głównego wątku - dwa lata temu stan mojej fizyczności nie pozwalał myśleć mi o starcie w parkrunie, mimo tego, że nie ma tam quada z napisem "koniec wyścigu". Cztery dni temu przebiegłem 80 km ale jestem baaardzo daleki od traktowania tego jako coś niezwykłego. Jestem na 100% pewny, że moim znajomi z endomondo: Marcin, Robert, Mariusz, Kamil, Łukasz, Piotr, Rafał, Tomek... i cały szereg Pań, których nie wymienię ze względu na to, że nie wiem w jakiej kolejności - każdy z Was bez większego problemu przebiegłby z nami bieg ultra!

Tak, to prawda, że po 60-tym kilometrze cierpiałem, miałem dwa gigantyczne odciski na stopach, z chłopakami porozumiewałem się jak neandertalczyk, całe plecy miałem otarte od plecaka a na 70-tym kilometrze dosłownie dostałem gorączki (która trzymała mnie kolejne 12h), przestałem przyjmować wodę, miałem odruchy wymiotne - ale czytając jakiekolwiek książki Jurka czy Karnazesa - tak właśnie się zdarza. Co prawda im raczej po 150 km i więcej, ale tak to jest. Musi trochę boleć.

2. Stan psychiczny

Euforia była. Mniej więcej taka sama jak wtedy kiedy pierwszy raz wystartowałem w jakichkolwiek zawodach, przebiegłem pierwsze 10 km, czy pierwszy maraton. Taka sama - to znaczy nic kompletnie się nie zmieniło. Po prostu pokonana została jakaś tam granica a życie toczy się dalej. Nie jestem "śmiałkiem" ani nie zasługuje na szacunek większy niż ktokolwiek inny. 80 kilometrów nie przebiegną wyłącznie Ci, którzy nie wstaną z kanapy. Każdy inny uczyni to bez problemu.