wtorek, 6 maja 2014
Kącik biegowego melomana: Rory Gallagher
Muzykę Rorego Gallaghera poznałem w dość smutnych okolicznościach - utwór For The Last Time to jedna z tych piosenek, które usłyszeliśmy w ostatniej audycji Tomka Beksińskiego w 1999 roku. Kilka miesięcy później chodząc pomiędzy półkami z płytami szukałem klimatów w stylu Greatful Dead, Creedence Clearwater Revival, Thin Lizzy czy Ten Years After. Wyszedłem z dwiema płytami Rorego Gallaghera: debiutem oraz drugą w dyskografii Deuce.
Rory Gallagher to mistrz emocjonalnego blues-rockowego grania na gitarze. To nie jest techniczne granie, to jest granie z głębie serca. To jest wyciskanie krwi z tętnic. To są emocje dokładnie takie same jak w Since I've Been Loving You - Led Zeppelin. O tym, że jest to gitarzysta i muzyk absolutnej pierwszej ligi może świadczyć fakt, że w latach 70-tych o mały włos a dostałby angaż w The Rolling Stones a potem w Deep Purple. Według mnie nie pasowałby do żadnego z tych zespołów. Moc jego muzyki wynikała z tego, że był outsiderem, na scenie pojawiał się w wytartych jeansach, kraciastej koszul i ze sfatygowanym Fenderem Stratocasterem, nie dbał o stwarzanie pozorów - po prostu był artystą, który grał muzykę.
Wychodząc na dzisiejsze wieczorne bieganie wziąłem ze sobą jego debiutancki album zatytułowany po prostu Rory Gallagher. Strasznie cieszę się z takich biegów, kiedy trafiam z muzyką na 100%. Kiedy cieszę się do kwadratu: dlatego że biegnę pomnożone przez to, że słucham idealnej muzyki. Kiedy trafiam z muzyką do tego stopnia, że aż zwalniam, aby nie tracić emocji związanych ze słuchaniem, aby zbyt szybkim rytmem kroków nie wypaść z rytmu wchłaniania muzyki. Ale z drugiej strony kiedy muzyka niesie do przodu - ja się męczę jakby mniej.
Czasami wydaje mi się, że muzyka na trasie jest moim naturalnym pulsometrem. Dbam o to aby nie przestać jej słyszeć. Z tego powodu nie zakładam słuchawek na zawodach. Nie dlatego, że mi przeszkadzają, albo z tak zwanych względów biegowego BHP. Nie zakładam dlatego, że kiedy biegnę w górnych zakresach tętna muzyka często mnie denerwuje, dekoncentruje, przeszkadza. Kiedy treningowo biegnę z muzyką i ją słyszę - wiem, że biegnę swobodnie.
Dziś biegłem swobodnie, a mimo to zaliczyłem bardzo szybki trening. Zrobiłem dyszkę w tempie 4:53 min/km i nie zgubiłem ani jednej nuty Rorego Gallaghera. Czuję moc na złamanie 45 minut na dychę, ale plan najbliższej soboty (dwa parkruny a dopiero potem bieg europejski) raczej nie będzie służył rekordom. Wiem za to, że mój sąsiad Kamil na bank złamie 45 minut i będzie dumny cały wieczór - czego mu z całego serca życzę! :)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz