środa, 23 kwietnia 2014

Kącik biegowego melomana: Patti Smith Group - Easter

Czaję się aby napisać parę słów o tej płycie od ostatniej soboty. Wybierając muzykę, przy której chciałem pobiegać w Niedzielę Wielkanocną bezsprzecznie miała to być płyta Patti Smith Group o adekwatnym na tę okoliczność tytule Easter. Następna tak dobra okazja pojawiła by się dopiero za rok.

Patti Smith ma w mojej kolekcji bardzo szczególne miejsce. Poznałem ją i zakochałem się mniej więcej w 1991-1992 roku, tuż po tym jak udało mi się namówić rodziców na kupno pierwszego w moim życiu odtwarzacza CD i rozpocząłem długą drogę kolekcjonera płyt CD (którą kroczę do dziś). W tamtych latach posiadanie odtwarzacza CD to było prawdziwe wejście w stopień wtajemniczenia +10. Płyty były masakrycznie drogie, kieszonkowe małe, więc pozwolić mogłem sobie na dokładnie jedną nową płytę na miesiąc. Nie było internetu, więc muzykę kupowało się zazwyczaj w ciemno. A każdy zakup był p-e-r-f-e-c-y-j-n-i-e przemyślany i poprzedzony dogłębną analizą magazynów Rock'n'Roll a potem Tylko Rock. To był świat, który płynął wolniej, w którym pomyłki gorzko kosztowały, a perfekcyjne płyty celebrowało się całymi tygodniami.


Pamiętam jak dziś, że pierwszą płytą kupioną na CD było Strange Days - The Doors. Drugą Dark Side of The Moon - Pink Floyd. Trzecia to Horses - Patti Smith. To był zakup całkowicie w ciemno. Na podstawie lektury rubryki Kanon z Tylko Rocka. Horses to był całkowity odlot, mieszanka hippisowskiego ducha z pre-punkową energią. Poezja śpiewana z energią wulkanu czającego się pod Yellowstone...

Moją czwartą płytą było Easter. Płyta inna niż Horses. Bardziej chaotyczna ale i bardziej normalna. Niedoceniona przeze mnie przy pierwszych podejściach. Ciężko mi było zaakceptować ją jako całość. Z jednej strony wielki hit napisany przez Bruca Springsteena - Because The Night. Z drugiej brudne, koncertowe Rock n Roll Nigger, a także piękne ballady Ghost Dance i tytułowe Easter.

Po niedzielnym, wielkanocnym śniadaniu z wielkim trudem zmusiłem się do wyjścia na spalenie choć części pochłoniętego jedzenia. Pogoda w Chojnicach była całkowicie letnia. W południe na termometrze było nawet 21 stopni. Biegłem w szortach i koszulce i czułem się jak w środku lata. Miałem tylko potruchtać po okolicy ale wiedziony piękną polną ścieżką zagalopowałem się przed siebie i dopiero jak zobaczyłem znany jedynie z analizy google maps znak z napisem "Jarcewo" zorientowałem się to już szósty kilometr i najmniejsza możliwa na dziś odległość to 12 km. Biorąc pod uwagę kolejne zobowiązania związane ze świątecznymi wizytami u rodziny, faktycznie troszkę się zagalopowałem... i postanowiłem wracać... na azymut. Zszedłem więc z mniej-więcej znanej mi drogi i ruszyłem najpierw piaskową ścieżką wzdłuż granicy lasu, potem wpadłem jakiemuś rolnikowi na podwórko, przeleciałem przez ogrodzenie i pognałem pół kilometra środkiem łąki (na wszelki wypadek nie odwracałem się, bo wolałem nie wiedzieć o tym ile psów mnie goni), potem kawałek przez las, wpadłem w jakieś dziwne rowy, ale słońce miałem wciąż po prawidłowej stronie, więc ostatecznie trafiłem ponownie do Chojnic.

Biegło się ciężko... bardzo ciężko.... wielkanocne jedzenie nie służy bieganiu :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy