sobota, 7 października 2023

Kącik biegowego melomana: The Legendary Pink Dots - Faces In the Fire

 

Mam w sobie imperatyw, aby umieścić w kąciku wszystkie mega-ważne dla mnie płyty, które kierunkowały moje muzyczne meandry. To jeden z tych bodźców, który zmotywował mnie do ponownego rozpoczęcia biegania - niedokończony kącik biegowego melomana :) Jak można przestać biegać nie opisując The Dark Side of the Moon czy In the Court of the Crimson King

To częsty scenariusz moich wieczorów. Nakręcam się myślą, że mam ogromną ochotę posłuchać płyty, której dawno nie słuchałem, i która ma pełne prawo zagościć w kąciku... ale kiedy zbliża się 20:00 i czas mojego wyjścia nad stawy okazuje się, że ochota na tę płytę przechodzi i błądzę po spotifaju szukając albumów, które będą mi towarzyszyć odcinając od reszty świata. I trafiam wtedy na płyty, które zajmują miejsce w piątej setce oczekujących na miejsce w kąciku, ale akurat tego dnia, o tej porze, w tych okolicznościach są absolutnym number 1 na mojej liście. 

* * *

The Legendary Pink Dots, tak jak kiedyś wspominałem, to zespół z mojego TOP3. Zostałem nim zarażony przez Tomka Beksińskiego w czasach, kiedy LPD wydawało album The Maria Dimension. Potem była cała sekwencja zdarzeń, poznawanych płyt, koncertów, innych fanów "kropek"...

Faces In the Fire - to tak naprawdę EP-ka z 1984 roku, ledwie 23 minuty muzyki, ale kiedy kupowałem ja na początku lat 90-tych na kasecie, wydanie jej jako EP byłoby marnotrawstwem cennej taśmy magnetycznej. Dlatego druga strona taśmy należała do niezwiązanych z albumem wypełniaczy. Kilka lat później, kiedy kupiłem wersje CD byłem zdziwiony, że jest taka krótka :) Na winylu to również tylko 23 minuty. Ale są takie dni, kiedy więcej po prostu nie potrzeba.

Kiedyś, mając przez sobą 23 minutową płytę zastanawiałbym się, że uda mi się zrobić 4 kółka wokół stawu. Dziś oczekiwania podzieliłem przez połowę. Pierwsze dwa kółka biegłem, kolejne dwa maszerowałem - dzięki temu udało mi się posłuchać tej EP-ki dwa razy.

To nie jest jeszcze to brzmienie The Legendary Pink Dots lat 80-tych osiągające apogeum na albumie Any Day Now. Ale to już ten kierunek. Od zawsze urzekały mnie wszelkiego rodzaju przeszkadzajki, dodawane pomiędzy utworami, albo na ich skrajach, bądź całkiem w środku. Tak rodziła się pośrednio moja miłość do rocka progresywnego. Piosenka to nie tylko zwrotka i refren. Piosenka może być malowana jak obraz. I kiedy wracam myślą do Faces in the Fire, do utworu Love In A Plain Brown Envelope, to ten obraz maluje mi się w barwach niemieckich filmów Teresy Orlowski. 

Narracja tego utworu to dźwięki miłości wydawane przez mężczyznę i kobietę. Kiedy 30 lat temu słuchałem tej kasety na walkmanie w autobusie, jadąc do szkoły, rozglądałem się nerwowo czy nikt przypadkiem nie słyszy co mi lecie w słuchawkach. Dziś miałem podobnie - niby słuchawki, ale jednak dźwięki krępujące :) 

Od kilku dni słucham na przemian wczesnego LPD i wczesnego Yello. Drogi tych zespołów już w drugiej połowie lat 80 bardzo się rozeszły. Znając ich całą dyskografię nigdy wcześniej nie zestawiałem ich ze sobą, ale porównując ich kilka pierwszych albumów da się usłyszeć, że źródło jest w podobnym rejonie. Kusi mnie aby zrobić cykl mojego smutnego, monotonnego i wolnego biegania z dyskografią albo LPD albo Yello. Ale najpierw musiałbym dokończyć Eltona Johna sprzed 3 lat. 

 

RECENZJE PŁYT PRZY KTÓRYCH BIEGAŁEM

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy