niedziela, 17 marca 2019

1:29:04 - Półmaraton Gdynia 2019 - jak to zrobiłem?

"I znów bez większych emocji, i znów nie mam euforii, i znów zastanawiam się czy mogłem pobiec lepiej, bardziej się upodlić, przemielić, umrzeć na trasie"

- mniej więcej używając tych słów marudziłem całą drogę powrotną do Krzyśka Łapucia, z którym pojechaliśmy wspólnie do Gdyni na półmaraton.


Euforia i wielkie emocje jednak przyszły. Są teraz, wciąż wypełniają moje tętnice. Schodzi ze mnie całe ciśnienie, cała presja, którą sobie nałożyłem. Wypełnia mnie szczęście i satysfakcja. Ten bieg był łatwy. Tak odpowiadam na pytanie "jak było?". Ale ten bieg, to był tylko czubek góry lodowej, czubek piramidy, truskawka na torcie. Ten bieg był łatwy bo nie miał w sobie nic z partyzantki. Ten bieg był oparty na fundamentach, które buduję od roku i kilku miesięcy. Do tego całe bezpośrednie przygotowanie startowe, które realizowałem od kilku tygodni, kiedy postanowiłem przejść przez ten tzw. rutynowy test formy na miesiąc przed maratonem.

Może to nie jest zbyt romantyczne, ale czasem trzeba zdusić w sobie tę część duszy i stać się zwykłym absolwentem politechniki, którym de facto jestem :)

Ale jak to zrobiłeś?? 

Zacząłem od tego, że przeczytałem wszystkie poradniki biegowe i blogi, które podpowiadało mi google na frazy "bezpośrednie przygotowanie startowe" i do tego podobne. W szczególności wbił mi się do głowy ten fragment z bloga Bartosza Olszewskiego

To zabójcze połączenie, kiedy trafiacie w jeden dzień, kiedy macie zupełnie wypoczęte nogi a jednocześnie nastąpiła pełna superkompensacja całego Waszego treningu i jesteście w szczytowej formie. Tak się rodzą życiówki

Prawda, że czytając ten tekst masz ochotę wykrzyczeć: Taaaak! Jestem zwycięzcą!?

  • Punkt 1 to trening. Tutaj nic się nie nadrobi, nic nie przyspieszy. Patrząc realnie i wstawiając moje wyniki z treningów do tabelek i przeliczników wychodzi, że stać mnie na 1:32 w półmaratonie. I to by się zgadzało, trzy tygodnie temu pobiegłem treningowe 20 km w 90 minut. Całkiem przyjemnie i nie wchodząc w III zakres. Ale to wciąż nie jest 21,1 km w 90 minut. Natomiast jest fundamentem, który można nabdudować kolejnymi detalami. Albo można zepsuć... Bo tego, że pobiegnę życiówkę byłem pewny (do dziś wynosiła ona 1:38), ale ja chciałem złamać 90 minut. 

  • Punkt 2 to tapering. Możecie się śmiać, ale jeszcze 2 tygodnie temu nie wiedziałem co to znaczy. Celowo omijałem wszystkie artykuły z tym słowem w tytule, bo myliłem tapering z tapingiem - czyli oklejaniem się taśmami. Serio :) A tapering to planowe zmniejszenie objętości treningowej przed zawodami. Zaciąganie hamulca... Wcześniej odpoczynek przed startem traktowałem po macoszemu. Nie biegałem z żadnym planem, więc wydawało mi się, że dzień lub dwa odpoczynku wystarczą. Ale dobry tapering przed półmaratonem trwa przynajmniej dwa tygodnie i polega na planowym ograniczeniu objętości. O ile 3 i 4 tydzień przed zawodami biegałem po 80-90 km w przedostatnim tygodniu pobiegłem 50 km, a w ostatnim 30 km (+ półmaraton).

    I to było strasznnnneee! Czułem jak kumuluje się we mnie energia, której taktycznie nie mogłem wybiegać. Przeplatałem krótkie biegi regeneracyjne w tempie spacerowym z akcentami w formie interwałów albo rytmów. Ale coraz krócej. W końcu jak zrobiłem jeden trening 2-kilometrowy Arsen Kanonier, który również przygotowywał się do ataku na swoją życiówkę nie wytrzymał i zapytał się co ja robię?! A ja tylko chciałem wyjść na 8 i pół minuty, aby zakodować sobie tempo 4:15 lecz się absolutnie nie zmęczyć. 

  • Punkt 3 to carboloading. Biorąc pod uwagę, że zrzuciłem 40 kg w 2018 roku to z dietami musi mi być po drodze. I tak jest. Wiem co mi służy i wiem jak wagę zrzucić. W mojej codziennej diecie jest minimum prostych cukrów. Nie jem białych bułeczek i pszennego makaronu. Dlatego idealnie wpasowałem się w taktyczne ograniczenie węgli na 7-2 dni przed startem. Za to jak w piątek i sobotę wypuściłem strzałę z łuku i zapodałem sobie kajzerkę z miodem oraz spaghetti z oliwą, warzywami i parmezanem to dosłownie miałem ochotę wyjść i pobiec do Gdyni na start już wieczorem i czekać w blokach startowych na wystrzał.

    Chcę jednak podkreślić, że ten 2 dniowy carboloading był poprzedzony długimi miesiącami zdrowego jedzenia opartego o kasze, strączki i warzywa. Do tego całkowite odstawienie alko w ostatnich tygodniach bezpośredniego przygotowania startowego (noooo z jednym wyjątkiem tydzień temu, taka fleksiabstynencja ;))

  • Punkt 4 to perfekcyjny poranek. Ten perfekcyjny poranek rozpoczął się pobudką o 5:00 rano. 6 godzin przed startem. Moje ciało astralne powróciło z krainy snów aby obejrzeć Kubicę w F1. Przy okazji o 6:00 wypiłem kawę i zjadłem bułkę z miodem. Zaś o 8:00 - dokładnie 3 godziny przed startem - zjadłem miseczkę makaronu z miodem i śmietaną. Między 10:00 a 11:00 zjadłem batona energetycznego i powoli sączyłem butelkę izo. 

  • Punkt 5 to rozgrzewka. Kiedy o 10:30, na pół godziny przed startem zacząłem biegać tam i z powrotem po skwerze Kościuszki czułem, że mięśnie moich nóg po prostu tryskają glikogenem. Zrywają się do biegu jak gepard za antylopą. Czułem, że to jest szczytowa forma. Pierwszych kilka rund zrobiłem bez zegarka. Biegłem 500 metrów i trochę się rozciągałem. I tak kilka razy. Zegarek włączyłem na ostatnie powtórzenie. I szok!!! Moje rozgrzewkowe tempo okazało się być tempem 3:45 ... !! Pobiegłem tak 500 metrów myśląc, że lecę coś około 5:00 min/km. 

  • Punkt 6 to pewność siebie. Oczywiście, że miałem sporo wątpliwości przed biegiem. Non stop robiłem bilans i rachunek zysków i strat. Kilka razy nawet zbierałem się do wpisu na blogu, w którym miałem podzielić się swoimi wątpliwościami. Jednak od samego początku byłem pewny jednego - nie przegram tego biegu w głowie. Mogę go przegrać z pogodą, z kontuzją, z niedoszacowaniem formy, ze złą taktyką, ale na pewno nie przegram go w głowie. I kiedy wchodziłem do swojej strefy A1 (nigdy tak wysoko jeszcze nie stałem) omiatałem wzrokiem wielu biegaczy znacznie lepiej zbudowanych ode mnie, młodszych, ubranych bardziej pro... po prostu wizualnie lepszych. Ale nie miałem w sobie ani grama strachu, ani grama uczucia w stylu "co ja tutaj robię?". Stałem na swoim miejscu. Stałem tu gdzie chciałem stać. Stałem w miejscu, o które walczyłem, że będę stał. I czekałem aż moja strefa ruszy i wiedziałem, że nie cofnę się ani na dwa kroki od mojego pacemakera z balonikiem 1:30. I byłem pewny, że stracę go z oczu tylko w jeden jedyny z możliwych sposobów - zostanie za moimi plecami, kiedy uznam, że pora na finisz. Nec temere, Nec timide. Bez zuchwałości, ale też bez jakiegokolwiek lęku! I ruszyliśmy!

To miał być mój dzień. To BYŁ mój dzień. W trakcie biegu nie było walki. Cała moja walka odbyła się wcześniej.

Ale o samym biegu napiszę w drugiej części.

c.d.n.

3 komentarze:

  1. No to pojechałeś .... Nie zasnę. To nie ludzie to wilki.

    OdpowiedzUsuń
  2. Uf, dobrze że już jest następna część bo bym nie wytrzymał :)

    OdpowiedzUsuń

Podobne wpisy