środa, 13 marca 2019

Running with Chris de Burgh part II

Kilka miesięcy temu biegałem przy pierwszych 5 płytach Chrisa de Burgha i rozpocząłem tym samym kolejny po Depeche Mode ultramaraton z jednym wykonawcą w słuchawkach. Pobiegłem jeszcze do 6-tej, nawet opisałem ten bieg i tę płytę we wpisie, który na długie tygodnie był w trybie edycji...


.... i jakoś  się zatkałem Chrisem najpierw była przerwa od kwietnia do lipca, a potem od lipca aż do dziś.... do marca następnego roku. Jak wspominałem rok temu w pierwszej części wpisu ja jestem ultrafanem Chrisa de Burgha, ale tylko do końca lat 80-tych. Parafrazując słynne muzyczne powiedzenie - Chris de Burgh skończył się na Flying Colours :)

Dziś więc nastąpił ostatni akord mojego maratonu z Chrisem. Kolejnych płyt nie zamierzam słuchać... przynajmniej teraz.



6. The Getaway [1982] 


Środa 11 kwietnia. No i stało się. Chris de Burgh nagrał pierwszą płytę pop. Ale to nie była jeszcze rewolucja, wbrew tytułowi przedostatniego utworu. The Gateway to idealna ewolucja stylu, który do folku dodaje małymi garściami pop. Mamy tutaj pierwsze hity, które chyba zna każdy, kto w latach 80-tych słuchał muzyki - Don't Pay The Ferryman czy Ship to Shore, ale z drugiej strony folkowa część płyty wyrywa serce pięknem kompozycji i dojrzałością aranżacji. I'm Counting On You czy Bordeline spokojnie mogą konkurować ze Spaceman...

Jest na tej płycie coś jeszcze. Kończące płytę trio: The Revolution / Light A Fire / Libery  z art-rockowym zacięciem. Trio połączonych piosenek, które w przyszłości Chris de Burgh będzie jeszcze nie raz powtarzał.

8,02 km 47 min 27 sek 

Potem pojechałem z Dominikiem i Piotrem pobiegać do Norwegii, a po powrocie zaczęła za mną chodzić inna muzyka. Chris mi się przejadł i musiałem poczekać kilka miesięcy zanim ponownie znajdę chęci aby wrócić do jego dyskografii i dokończyć założone pierwsze 9 płyt.
 

7. Man on the Line [1984]




Środa 11 lipca. Wygląda na to, że moja przerwa trwała dokładnie kwartał. Trafiło dziś na płytę, którą osobiście uważam za najgorszą z tej pierwszej 9-tki. Chris bardzo chce grać pop/disco (w końcu mamy 1984 rok, kto wtedy nie chce grać disco?) i jego balladowe, wyspiarskie klimaty schodzą głęboko pod syntezatorową kołderkę. Trzeba być naprawdę wielkim fanem aby potrafić wyłuskać tutaj progresywne klimaty :) Podoba mi się Sight and Touch, podoba mi się Moonlight and Vodka, ale jako całość, nie jest to płyta, do której chcę wracać. Robię to wyłącznie w takich chwilach jak dzisiaj, kiedy po prostu sprawdzam, czy przy kolejnym przesłuchaniu nie odkryję jakiegoś kolejnego dna.

A biegało mi się dziś ponownie znakomicie. Zaraz po zakończeniu pracy spojrzałem na niebo i kłębiące się chmury, potem na prognozy na meteo i nie zwlekając zbyt długo ruszył kręcić kółka dookoła stawów. Tempo niewiele powyżej 5 min/km. Mam wrażenie, że przez te 3 miesiące przerwy od Chrisa biegam o minutę szybciej na kilometr...

10,58 km 54 min 05 sek


8. Into the Light [1986]


Czwartek, 12 lipca. Kolejny lipcowy dzień, kiedy pogoda jest całkiem porównywalna z kwietniową. Bo i w kwietniu było już gorąco i w lipcu choć duszno, to trzeba biegać szybko aby zdążyć przed deszczem. A na tę płytę czekałem szczególnie. To trzecia płyta Chrisa, która śmiało można zaliczyć do klasyki gatunku pop. Bo druga połowa lat 80-tych to dla popu najlepsze lata w całej 4,5 miliardowej historii świata. Pop nigdy nie brzmiał lepiej w kontekście jakości technicznej, przestrzeni brzmieniowej, którą osiągano w studio. Płyta Into the Light to arcydzieło popu lat 80-tych. Względem poprzedniej płyty to krok wstecz względem disco i następnie dwa kroki do przodu w kierunku inteligentnego popu, który jest pełen melodii, bogatych aranżacji i technicznej precyzji. No i na tej płycie jest TEN utwór, który zrobił dla Chrisa zarówno wiele dobrego, ale chyba jeszcze więcej złego: The Lady in Red. Dobrego - bo wystrzelił na pierwsze miejsca list przebojów i zrobił z Chrisa megagwiazdę. Złego - bo mało kto jest w stanie mi uwierzyć, że ten sam człowiek grał kiedyś rock progresywny (a raczej folk progresywny) i te elementy wciąż są obecne w jego muzyce. Chociażby na tej płycie w trio kompozycji kończących album: The Leader / The Vison / What About Me.

10,04 km 52 min 22 sek

9. Flying Colours [1988]


Środa, 13 marca 2019. To była długa przerwa. Słuchając Into the Light nawet nie marzyłem o tym, że będę regularnie łamał 20 minut na 5 km na parkrunach. Dziś drżę ze strachu przez półmaratonem w Gdyni, gdzie postawiłem sobie mocno ambitny cel. Przedostatni, spokojny trening. Wiosna u progu, ale temperatura bliska zeru stopni. Wczoraj padał nawet śnieg...

Flying Colours poznałem "na żywo". Z racji starszej siostry miałem już kasetę z Into the Light, którą uwielbiałem, zaś Flying Colours oceniłem wtedy jako słabszą kopię poprzedniczki. Zwróciłem uwagę tylko na przeboje, głównie te, które zagościły u Niedźwieckiego na LP3. Dopiero po latach doceniłem siłę tej płyty. Dwa kończące album utwory, The Risen Lord i The Last Time I Cried byłyby ozdobą na płytach The Alan Parsons Project, który przecież jest zaliczany do prog rocka. A tutaj Chris de Burgh zabawił się w pop-prog-rock. Łabędzi śpiew Chrisa...

Co dalej spotkało Chrisa? Wydał składankę (kapitalizując wciąż sukces The Lady in Red), potem rewelacyjny koncert z Dublina. Kolejny premierowy materiał to The Power of Ten w 1992 roku. Kupiłem tę kasetę u jakiegoś pirata z ulicy i zrobiło mi się smutno. Miałem wrażenie, że ten mariaż z disco idzie zbyt daleko... dziś już tak źle nie oceniam tej płyty. Ale wtedy wyrobiłem sobie zdanie, że "Chris de Burgh skończył się na Flying Colours" :)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy