fot. AK-ska Photo |
Minęły dwa dni od półmaratonu w Gdyni, a ze mnie wciąż nie schodzi euforia. Gdzieś, kiedyś, ktoś postawił pewnie cele dla biegacza amatora, po przekroczeniu których pojawia się pewna satysfakcja:
- sub 20 min na 5 km
- sub 40 min na 10 km
- sub 1:30 h w półmaratonie
- sub 3 h w maratonie
Pierwszy cel został osiągnięty kilka miesięcy temu. Trzeci w ostatnią niedzielę. Mimo, że to jedynie przystanek w dalszej biegowej drodze podszedłem do niego nad wyraz poważnie. Przygotowałem się naprawdę dobrze. Na tyle, że jestem pewny, że gdyby nie był to półmaraton a bieg na 10 km, to 40 minut pękło by tego dnia z łatwością. A 3h? Niestety gdzieś tam ten zapach łamanej trójki połechtał moje nozdrza wywołując jednocześnie panikę i euforię. Panikę, bo nie chcę skończyć jak sfrustrowany lis. A euforię, bo uwierzyłem, że wszystkie puzzle do tej układanki są w moim pudełku i wystarczy tylko je umiejętnie poukładać.
Cały mój ostatni tydzień przed startem w połówce, gdzie złamanie 1:30 było celem, którego niewykonanie sprowadziło by mnie do biegania opłotkami osiedla aby nie musieć patrzeć w oczy Adama Baranowskiego... cały ten tydzień był synchronizacją między euforiami i panikami.
Tak jak pisałem już w niedzielę, tuż przed startem poczułem tak gigantyczną sportową moc i pewność siebie jaka zdarzyła mi się tylko 3 razy w życiu:
- Na zawodach w podstawówce kiedy łamałem 3 minuty na 1000 metrów.
- Przed meczem w Trójmiejskiej Lidzie Biznesu w siatkówkę Young Digital Poland vs. Intel (słynne derby Rębiechowa kiedy procesorki dostały po gaciach. 2005 albo 2006 rok.)
- W niedzielę tuż przed startem półmaratonu w Gdyni.
Dwa dni po moim biegu, który był chyba najlepszym biegiem mojego życia, gdzie złamałem życiówkę o ponad 9 minut i dodatkowo przez cały bieg kontrolowałem każdy jego element, chciałbym spisać ostatni tydzień biegowych przygotowań. Sam dla siebie, abym mógł wrócić do nich kiedy w przyszłości będę przygotowywał się na jakiś inny konkretny rezultat.
Cały trening został wykonany wcześniej. Ostatni tydzień był wyłącznie po to, aby tego treningu nie spieprzyć. I w moim przypadku wyglądał on tak:
- Poniedziałek. 8,5 km w równym tempie 5:00. W słuchawkach Radio KAOS, w głowie chaos i panika.
- Wtorek. 30 minut truchtu w tempie 5:10 a potem 6 powtórzeń: 1 minuta ~3:30 / 2 minuty odpoczynku w truchcie. W słuchawkach Division Bell, ale po 30 minucie niewiele docierało do mnie muzyki. Panika lekko przykryta endorfinami.
- Środa. 30 minut truchtu w tempie 5:30 i pop lat 80-tych w słuchawkach pod postacią Chrisa de Burgha. Euforia na równi z paniką.
- Czwartek. Strasznie mnie nosiło. Miałem nic nie biegać, ale nie wytrzymałem i wyskoczyłem jak dzikie zwierze z domu na 8 i pół minuty aby zrobić dwa kilometry w tempie startowym 4:15. Weszło jak nóż w ciepłe masło. Euforia zaczyna wygrywać z paniką.
- Piątek. 20 minut w tempie 5:00 z zaciągniętym mentalnym hamulcem ręcznym. Potem rytmy - 9 powtórzeń 20 sekundowych sprintów. Euforia z małą kroplą paniki. Procol Harum - Something Magic. Coś magicznego :)
- Sobota. Nic. Absolutnie nic. Panika.
- Niedziela.... OGIEŃ. Euforia.
A wczoraj i dziś i jeszcze kilka następnych dni będę uprawiał takie bieganie, które jest mi najbliższe: bez planu, bez postanowień, gdzie tempo i dystans reguluje wyłącznie samopoczucie. Z muzyką na uszach i pełną euforią, bez żadnej paniki. Takie klasycznie biegnie nikomu nie potrzebne - nikomu, poza mną samym :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz