poniedziałek, 18 września 2017

Dlaczego poszedłem na koncert The Sisters of Mercy i jestem z tego powodu zadowolony?

Aby zrozumieć dlaczego jestem zadowolony z powodu uczestnictwa w najgorszym koncercie mojego życia muszę opisać wstęp, który pewnie będzie dłuższy od samej relacji z koncertu.


Wszystko zaczęło się 23 listopada 1990 roku. Tego dnia Tomek Beksiński w audycji Czas na Rock w II programie PR zaprezentował mający premierę kilka tygodni wcześniej album Vision Thing. Po 27 latach to wciąż ostatni studyjny album z premierową muzyką jaki nagrała grupa The Sisters of Mercy. Wtedy kompletnie nie znałem tego zespołu. Może parę razy koledzy mojej siostry użyli tej nazwy, ale na wydany kilka lat wcześniej Floodland byłem po prostu za młody. Kiedy w ten piątkowy wieczór 27 lat temu Tomek skończył swoją przemowę zachwalając płytę byłem do tego stopnia nakręcony, że nerwowo trzymałem palec na przycisku "rec" mojego magnetofonu. I kiedy wreszcie poszły w eter pierwsze dźwięki po prostu leżałem na dywanie i dziękowałem losowi, że nie przegapiłem tej audycji i mam szansę ją nagrywać. Miałem wrażenie, że słucham najgenialniejszej muzyki świata, zakochałem się bezgranicznie w ciągu kilku pierwszych minut i ta miłość jak się okazało - trwa do dziś.

W ciągu kolejnych tygodni zdobywałem tajemną wiedzę (która dziś byłaby dostępna w ciągu kilku kliknięć). Moim celem było odpowiedzieć sobie na pytanie ile płyt wcześniej wydało The Sisters of Mercy i jak je można zdobyć. Pojechałem w tym celu do jednej z gdańskich "przegrywalni płyt CD na kasety". Panowie tam pracujący mieli zagraniczne katalogi z płytami i zazwyczaj pokrywały się one z pełnymi dyskografiami artysty. Zostawiłem im jedną ze swoich najlepszych czystych kaset (C60) i zleciłem nagranie płyty Floodland. Niestety nie mieli pozostałych.... Po First and Last and Always musiałem jechać do Gdyni. Kilka miesięcy potem Tomek Beksiński w Muzycznej Poczcie UKF puścił wszystkie dostępne single "Siostrzyczek". Do pełnej kolekcji doszedł jeszcze Gift wydany pod szyldem The Sisterhood i w ten sposób zanim jeszcze skończyłem ósmą klasę podstawówki byłem już największym fanem The Sisters of Mercy na południe od Gdański i na północ od Tczewa! 

Kolejnym wydarzeniem, które mocno wpłynęło na fakt, że tak beznadziejny koncert jak ten z ostatniego czwartku mi się podobał były wydarzenia z kwietnia 1991 roku. Tego miesiąca The Sisters of Mercy po raz pierwszy przyjechało na koncert do Polski. Pamiętam zapowiedzi w radio, pamiętam relację Tomka Beksińskiego. Czytałem ją kilkanaście, jeżeli nie kilkadziesiąt razy. Wczułem się tak mocno w tamten koncert, na którym z racji wieku nie mogłem być, że mam wrażenie jakbym w nim uczestniczył. Pamiętam emocje, które przekazywał Tomek tak jakby były one moimi. Odtwarzałem poszczególne utwory z kaset i wyobrażałem sobie, że jestem we Wrocławiu...

Przez kolejne 26 lat nic się nie zmieniło. Vision Thing wciąż jest ostatnią płytą z premierowym materiałem jakie wydał Andrew Eldritch. "Siostrzyczki" wciąż jeżdżą po świecie i grają koncerty a ich playlista niewiele się zmieniła. Wciąż można usłyszeć po połowie każdej z tych trzech, równie genialnych płyt. Płyt dopieszczonych w studio, gdzie każdy dźwięk buduje napięcie a na szczycie tej gotyckiej budowli stoi niski, basowy głos Mistrza...

Mistrza... który kompletnie nie potrafi śpiewać. Który na żywo bardziej przypomina stremowanego nowicjusza, bez kontaktu z publicznością. Z zespołem, który zostałby wyproszony z każdego wesela. Z dźwiękowcem, który na studiach z inżynierii dźwięku nie chodził na wykłady, nie zaliczył roku, a dyplom kupił na flohmarktcie w Hamburgu.

Na szczęście o tym wiedziałem. Kilka lat temu nie pojechałem do Warszawy. Nie pojechałem też do Szarloty. Wystarczyło obejrzeć fragment jakiegokolwiek ich występu na YT aby zdać sobie sprawę jak wielka to jest chała na żywo. Zamiast wokali jakieś ciche mruczenie i pobekiwania w niskich rejestrach. Napierdalający na cały regulator automat perkusyjny i dwóch uczniaków na gitarach. Absolutnie niestrawna ściana dźwięku, z głębi której wydobywa się ledwie zarysowana linia melodyczna perełek, które doskonale zna się z płyt studyjnych.

  • Jeżeli ktoś przyszedł na ten koncert poznać The Sisters of Mercy musiał się totalnie załamać
  • Jeżeli ktoś nie znał słów piosenek, jestem pewny, że nie był w stanie dosłyszeć/zrozumieć ani jednego.
  • Jeżeli ktoś był brodatym hipsterem musiał stać z kwaśną miną, która mówiła "nie podoba mi się, ale wstyd wyjść"
  • Ale jeżeli ktoś jak ja był oddanym fanem to potrafił odciąć się od tych huczących zmieszanych automatycznych dźwięków i odtworzyć sobie w głowie jak powinny brzmieć te utwory.
Zagrali absolutnie wszystko czego mogłem sobie zażyczyć. Było Walk Away, No Time To Cry i Marian, było Dominion, Lucretia My Reflection, This Corrosion, Flood II, było Vision Thing, Ribbons, More, Doctor Jeep i zaskakujący Something Fast. Spoza regularnych płyt Temple of Love i jak dla mnie perełka tego koncertu - Alice.

Każdy zespół, który odwaliłby taką chałę byłby obrzucany pomidorami. Dlaczego The Sisters of Mercy ma prawo coś takiego zrobić i wypełnia sale koncertowe po brzegi?

Odpowiedź na to pytanie wydaje mi się, że udzielił autor w ostatnim akapicie recenzji koncertu w portalu Trójmiasto.pl

Jak wytłumaczyć fenomen The Sisters of Mercy? Może właśnie dlatego, że po 1990 roku nie nagrali żadnego albumu, funkcjonują w naszych umysłach jako nostalgiczne wspomnienie przeszłości, może traktujemy ich jak film klasy B ze zdartej taśmy VHS, który jest "tak zły, że aż dobry". Jakakolwiek prawda stoi za tajemnicą sukcesu Anglików, niżej już nie upadną i nie jeden zespół chciałby wyprzedawać koncerty, spoczywając na samym dnie. Jeżeli natomiast komuś przyszłoby do głowy sprawdzić The Sisters of Mercy na żywo bez znajomości płyt, zdecydowanie odradzam - to impreza wyłącznie dla wtajemniczonych, członków najdziwaczniejszego muzycznego kultu, jaki przetrwał do dnia dzisiejszego.

"Obiektywnie koszmarni, subiektywnie wspaniali... " - lepiej nie można było tego ująć.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy