Nie biegałem jeszcze nawet pełnego roku. Niewiele wcześniej porwałem się na dystans 30 km i ledwo to przeżyłem. Czytałem właśnie Jedz i Biegaj Scotta Jurka i postanowiłem na 10 dni spróbować diety ściśle wegańskiej. Tak aby trochę lepiej zrozumieć tę książkę, trochę aby utożsamić się z autorem. Utożsamianie szło mi na tyle dobrze, że nie skończyłem wyłącznie na 10-dniowym weganizmie, ale postanowiłem robić długie wybiegania. Nie, nie marzyłem wtedy, żeby przebiec maraton, ale wiedziałem, że 30 km w niedzielny poranek to fajny i gigantyczny jak dla mnie wtedy dystans.
Scott Jurek miał kolegę Dusty'ego, który opijał się niemiłosiernie przed zawodami i spokojnie dawał radę. To było wręcz romantyczne - biegać na kacu długie wybiegania. Co więcej, to wpisywało się w moje, typowo polskie postrzeganie niedzielnego poranka, gdzie każdy normalny człowiek odsypia sobotni wieczór, a romantycy - biegają :)
Szczęście moje, że z sobotniego wieczoru 8 czerwca 2013 roku ostało się jedno zdjęcie w komórce.
To sąsiedzka partyjka robali. A jak każdy wie, robale i whisky to dobrana para. Wieczór był zatem bardzo udany...
Obudziłem się między piątą a szósta rano. Za oknem czyste niebo. Zanosi się na gorący dzień, podobnie jak w tym roku. Głowa boli, ale wiem z doświadczenia, że bieganie naprawdę pomaga. Znajduję 9 PLN w trzech monetach i chowam do kieszeni, zgrywam całą dyskografię Jethro Tull, chwytam jeszcze 0.5 l bidon z czystą wodą i wybiegam.
Na początek włączam Aqualunga i postanawiam przebiec się przez Jankowo do Straszyna. Podobno tą trasą biegł kilka dni temu Dominik z Jarkiem i tak jakoś pozazdrościłem. Pamiętam jeszcze, że usłyszałem od Dominika słowa, które do dzisiaj biją tępym echem w moim sercu: "szkoda, że biegasz tak wolno, bo jakbyś biegał szybciej, to byśmy sobie pobiegali razem" :)
Nie chcą biegać ze mną, to pobiegnę sobie sam. Heh.
Pierwsze kilometry ciągną się całkiem sympatycznie. Mam plan na dłuższe wybieganie. Może zrobię 25 km, więc nie szaleję. Sączę powoli wodę i docieram do Straszyna. Stamtąd postanawiam dobiec do Juszkowa wzdłuż Raduni. Przy Juszkowskiej elektrowni wodnej jestem na 10-tym kilometrze. Myślę, że jeżeli miałbym teraz po prostu wrócić do domu to może uda mi się ledwie zamknąć półmaraton, a szkoda marnować tak wczesnego poranka na tylko 21 km. Kolejny pomysł w mojej głowie to pobiec do Faktorii w Pruszczu Gdańskim i stamtąd wrócić wzdłuż kanału Raduni do domu. Jestem na 13 kilometrze i właśnie skoczyło mi się picie, zakręcam przy Faktorii i rozpoczynam bieg w kierunku powrotnym. Niestety jest niedziela i jest przed godzina 8-mą, więc kilka mijanych sklepów jest po prostu jeszcze zamkniętych. Słońce zaczyna prażyć coraz mocniej a ja nie mam ani czapeczki ani okularów. Biegnę w kierunku Świętego Wojciecha. Tam musi być otwarty sklep. On jest zawsze otwarty... 18 kilometr, nerwowo zbiegam z wału ale.... OTWARTY OD 9:00!! Biegnę dalej, za kilkaset metrów widzę otwarte drzwi. Chwytam małą wodę i izotonik. Zostaje mi 5 PLN. Izotonik wypijam od razu, a wodę przelewam do bidonu i biegnę dalej.
Na 20 kilometrze ponownie nie mam nic do picia, ale dopada mnie taka euforia, że postanawiam wydłużyć i lekko utrudnić sobie trasę lecąc pod górkę ulicą Starogardzką ponownie do Straszyna. Po pierwszym kilometrze zaczynam kląć sam na siebie za ten idiotyczny pomysł. Biegnę po ulicy co rusz uskakując przed samochodami. Wciągam spaliny i żar nagrzanego asfaltu. Po wysłuchaniu Aqualunga, Stormwatch, Songs From The Wood i części Minstrela mam kompletnie dość muzyki i zrzucam słuchawki. Do Straszyna mam raptem 5 kilometrów, ale walczę w katordze. Na domiar złego w kieszeni znajduję zachomikowany od kilku tygodni żel energetyczny. To pierwszy żel jaki zamierzam zjeść w życiu. Zjadam go i nie mając świadomości, że żele trzeba popić niemal krztuszę się słodyczą w ustach. Przez tamto doświadczenie do dziś ANI RAZU nie tknąłem żadnej chemii w postaci żelu dla biegaczy. Jakoś dociągam do Straszyna. Wpadam do szczęśliwie otwartego sklepu a tam... KOLEJKA, bo akurat skończyła się poranna msza i ludzie grzecznie ustawili się po ciasta na niedzielne stoły. Stoję tak cały w kurzu, pocie i zaschniętej soli na koszulce i mówię: "Przepraszam Państwa, czy ja mogę bez kolejki bo ja biegnę....". Zgodzili się :) Kupuję wymarzoną coca-colę i małą butelkę wody. Colę wypijam pod sklepem, wodę przelewam do bidonu. Zostaje mi 2 PLN. Jest 26-ty kilometr. Biegnę dalej.
Przede mną przebijanie się pod górkę do Jankowa. Cola ponownie mnie napędza na kilkanaście minut, ale w tym czasie wypijam także całą wodę i zaczynam kląć sam na siebie, że ponownie wziąłem tylko małą buteleczkę. Na 31 kilometrze dobiegam do węzła przy obwodnicy. Mam do domu 3 km. Ale zaczynam się obawiać, że w tym skwarze zwyczajnie nie dam rady, a mam jeszcze 2 PLN. Skręcam więc na stację benzynową i ostatnie 2 złote przeznaczam na napój z magnezem 0,2 l. To był mój największy błąd. Napój wypijam w 2 sekundy a czuję się tak samo jakbym go nie wypił. Trudno, nie mam już kasy, trzeba jakoś dotrzeć do domu.
I wtedy zaczynam knuć. Jest 33 kilometr biegu. Skręcam tak, aby dobiec do domu trochę dłuższą trasą. Myślę sobie, że skoro zrobiłem 33 km, a do domu mam 3 km, to może by jakoś... pokręcić się po okolicy jeszcze ekstra 6 km? :-)
Postawiam po prostu porobić kółka przy zbiorniku retencyjnym pod moim domem. Jak padnę, to mnie podniosą i zaniosą do domu. Kiedy na 36 km dobiegam do zbiornika widzę przed sobą resztę mojej rodziny i słyszę słowa, których znaczenie zapamiętałem mniej więcej w taki sposób: "Gdzie się kręcisz łachu po okolicy, niedziela jest, dzieciaki ojca nie widziały od rana, marsz na plac zabaw!!" Wiem, że to co zrobiłem było skrajnie egoistyczne, ale wyrwałem tylko z ręki mojej starszej córce butelkę mówiąc "Daj soczek tatusiowi, ok?". A do małżonki rzuciłem przepraszające "Jeszcze tylko 6 km, przepraszam."
6 kilometrów to tylko 5 okrążeń dookoła zbiornika. Na chwilę dołączył do mnie Kamil, który od rana śledził mnie na endo. Pamiętam, że powiedziałem mu, a może tylko pomyślałem i nie miałem siły powiedzieć, że być może to jest moja jedyna szansa w życiu, aby przebiec dystans maratonu. Może już nigdy później w życiu nie będę miał tyle siły i determinacji aby dobiec do 36 kilometra i mieć tylko 6 km przed sobą. Motywowany tą myślą odliczałem w zastraszająco wolnym tempie metry do końca. Wyprzedzały mnie kobiety i dzieci. 37, 38, 39, 40, 41... nic innego poza monotonnym stawianiem kroku za krokiem. 42.195. Wróciłem do domu.
W domu na chwilę położyłem się na podłodze. Wypiłem radlerka i wskoczyłem leżeć dalej do wanny. A potem pojechaliśmy na lody na Długą :)
Przebiegnięcie maratonu nie czyni ze mnie innego człowieka. Ani trochę nie zmienia życia. Piwo i lody dalej smakują tak samo. Żona kocha tak samo mocno :) Natomiast ja podsumowując ostatni rok podliczyłem, że dystans maratonu i dłuższy przebiegłem 8 razy. Za niecały tydzień biegnę Maraton Mazury, a potem... a potem zamierzę się z trzycyfrówką...
Trasa mojego pierwszego w życiu biegu na dystansie 42,195 km |
"a potem zamierzę się z trzycyfrówką" trzycyfrówką i jeszcze paroma km:P
OdpowiedzUsuńTrzycyfrowka to nie domyślnie 100. To coś pomiędzy 100 a 999 ;)
Usuń