sobota, 23 marca 2019

Ja i moje Grado SR 60e


Minęło kolejne 1,5 roku od ostatniego testu słuchawek na moim blogu. Pod koniec 2017 roku opisałem moje życie z Koss The Plug, czyli tanimi słuchawkami dousznymi, które wyjątkowo mi przypasowały. Trafiły jednak na bardzo zły okres mojego biegania. Rok 2017 to szuranie pełne zbędnych kilogramów i niemocy. Biegałem mniej, próbowałem trochę na rowerze, ale dwa razy się wyjebałem (raz z własnej winy, raz Straż Miejska zrobiła prawoskręt nie patrząc) i jakoś mi przeszła chęć na rower.

Rok 2018 był rokiem zmiany. Wróciłem do biegania na poważnie, schudłem 40 kg, a pod koniec roku opisałem ten proces przedstawiając całą układankę zmian mikronawyków.


We wpisie nr 3 celowo nie ująłem najważniejszego dla mnie elementu sprzętu - słuchawek. Z tego powodu, że zwyczajnie chciałem potraktować je osobno. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że coś co dla mnie było mega ważne mogłoby rozmyć całość i stać się odległą dygresją od rdzenia rozumienia problemu (a raczej recepty na problem).

No i stało się tak, jakby Tom Hanks, rzucony z samolotu FedExu na bezludną wyspę ani razu w filmie nie wspomniał o swoim Wilsonie :(

A moim Wilsonem, moim największym towarzyszem tych kilkuset ostatnich biegów, i to wcale nie niemym towarzyszem, a towarzyszem śpiewającym mi do ucha tysiące piosenek były słuchawki Grado The Prestige Series SR 60e 

środa, 20 marca 2019

Zalety biegania w grupie z pacemakerem

W czasach oglądania meetingów lekkoatletycznych w TV w latach 80-tych i 90-tych zając czyli pacemaker, to był ten koleś, który robił niepojętą dla mnie rzecz: zawsze biegł z przodu przed przyszłym zwycięzcą biegu i kiedy do mety było już niedaleko odpuszczał bieg i schodził z trasy. Starsza siostra musiała mi tłumaczyć, że on po prostu dostaje prowizję z wynagrodzenia od tego co ma wygrać aby poprowadzić go przez część dystansu na określone tempo.

No ale ten co ma wygrać sam nie może sobie pobiec takim tempem? No bez sensu... - dalej dociekałem moim młodocianym umysłem.

fot. FB Półmaraton Gdynia

Nie sądziłem wtedy, że 30 lat później sam będę korzystał z instytucji zająca, choć niestety nie po to aby wygrać zawody.

Dzisiaj pacemakerzy prowadzą grupy na określony wynik. Ich celem nie jest zejść z trasy w połowie, ale precyzyjnie doprowadzić swoja grupę w ściśle określonym czasie na metę. W przypadku niedzielnego półmaratonu można było podczepić się na czasu: 1:20, 1:25, 1:30 ..... i tak aż bodajże do 2:20. Każdy z zajęcy ubrany był w jaskrawą koszulkę oznaczoną czasem na jaki biegnie, a do tego podczepiony miał balonik wypełniony helem, również opisany zakładanym czasem.

Dlaczego warto podczepić się pod pacemakera?

wtorek, 19 marca 2019

Tydzień synchronizacji między euforiami i panikami

fot. AK-ska Photo

Minęły dwa dni od półmaratonu w Gdyni, a ze mnie wciąż nie schodzi euforia. Gdzieś, kiedyś, ktoś postawił pewnie cele dla biegacza amatora, po przekroczeniu których pojawia się pewna satysfakcja:
  • sub 20 min na 5 km
  • sub 40 min na 10 km
  • sub 1:30 h w półmaratonie
  • sub 3 h w maratonie

Pierwszy cel został osiągnięty kilka miesięcy temu. Trzeci w ostatnią niedzielę. Mimo, że to jedynie przystanek w dalszej biegowej drodze podszedłem do niego nad wyraz poważnie. Przygotowałem się naprawdę dobrze. Na tyle, że jestem pewny, że gdyby nie był to półmaraton a bieg na 10 km, to 40 minut pękło by tego dnia z łatwością. A 3h? Niestety gdzieś tam ten zapach łamanej trójki połechtał moje nozdrza wywołując jednocześnie panikę i euforię. Panikę, bo nie chcę skończyć jak sfrustrowany lis. A euforię, bo uwierzyłem, że wszystkie puzzle do tej układanki są w moim pudełku i wystarczy tylko je umiejętnie poukładać.

poniedziałek, 18 marca 2019

1:29:04 - Półmaraton Gdynia 2019 - relacja z trasy

c.d.


Wystartowaliśmy.

Kilka chwil wcześniej nasi pacemakerzy dokonali krótkiej odprawy. Początek miał być szybszy, tak w okolicach 4:10 aby wyrobić sobie zapas związany z dalszym profilem trasy.

Punkt 11:00 ruszyła elita, następne grupy wypuszczane były falami. Nie było wielkiego ścisku tuż za linią startu, choć 7500 osób to naprawdę niemała liczba. Udało się jednak trzymać tempo od samego początku.


Jeszcze przed rozgrzewką bałem się trochę tych pierwszych kilometrów. Wiem, że prawdziwą, realną moc danego dnia można określić po pierwszych 3-4 kilometrach. Rozgrzewka mnie jednak uspokoiła, a pierwszy kilometr w 4:04 nawet trochę zdziwił. Zdziwił, że przy tym tempie oddycham dwa razy wolniej niż część osób obok mnie.

niedziela, 17 marca 2019

1:29:04 - Półmaraton Gdynia 2019 - jak to zrobiłem?

"I znów bez większych emocji, i znów nie mam euforii, i znów zastanawiam się czy mogłem pobiec lepiej, bardziej się upodlić, przemielić, umrzeć na trasie"

- mniej więcej używając tych słów marudziłem całą drogę powrotną do Krzyśka Łapucia, z którym pojechaliśmy wspólnie do Gdyni na półmaraton.


Euforia i wielkie emocje jednak przyszły. Są teraz, wciąż wypełniają moje tętnice. Schodzi ze mnie całe ciśnienie, cała presja, którą sobie nałożyłem. Wypełnia mnie szczęście i satysfakcja. Ten bieg był łatwy. Tak odpowiadam na pytanie "jak było?". Ale ten bieg, to był tylko czubek góry lodowej, czubek piramidy, truskawka na torcie. Ten bieg był łatwy bo nie miał w sobie nic z partyzantki. Ten bieg był oparty na fundamentach, które buduję od roku i kilku miesięcy. Do tego całe bezpośrednie przygotowanie startowe, które realizowałem od kilku tygodni, kiedy postanowiłem przejść przez ten tzw. rutynowy test formy na miesiąc przed maratonem.

Może to nie jest zbyt romantyczne, ale czasem trzeba zdusić w sobie tę część duszy i stać się zwykłym absolwentem politechniki, którym de facto jestem :)

Ale jak to zrobiłeś?? 

środa, 13 marca 2019

Running with Chris de Burgh part II

Kilka miesięcy temu biegałem przy pierwszych 5 płytach Chrisa de Burgha i rozpocząłem tym samym kolejny po Depeche Mode ultramaraton z jednym wykonawcą w słuchawkach. Pobiegłem jeszcze do 6-tej, nawet opisałem ten bieg i tę płytę we wpisie, który na długie tygodnie był w trybie edycji...


.... i jakoś  się zatkałem Chrisem najpierw była przerwa od kwietnia do lipca, a potem od lipca aż do dziś.... do marca następnego roku. Jak wspominałem rok temu w pierwszej części wpisu ja jestem ultrafanem Chrisa de Burgha, ale tylko do końca lat 80-tych. Parafrazując słynne muzyczne powiedzenie - Chris de Burgh skończył się na Flying Colours :)

Dziś więc nastąpił ostatni akord mojego maratonu z Chrisem. Kolejnych płyt nie zamierzam słuchać... przynajmniej teraz.

sobota, 9 marca 2019

parkrun Gdańsk Poludnie #139 - dyskretna różnica między modą, stylem a formą

Rozpocznę cytatem z FB Parkruna. Albo nawet osadzę ten post:


Tak właśnie było. Ubraliśmy się elegancko i pobiegliśmy z myślą o naszych Paniach! 

Zacznę tę relację od opisu swojego dnia:

czwartek, 7 marca 2019

Rok 1977 cz. 7

cd.

Szybko idą mi te płyty. Większość słucham w całości, ale niektóre tylko po 1-2 kawałki. Takie, do których robiłem już przymiarki, ale podeszły. O dziwo jedną z tych płyt jest debiut Talking Heads. Pół roku temu "odkryłem ten zespół dla siebie" ale te późniejsze płyty, wydane 2-3 lata później. Debiut do mnie nie przemawia, dlatego po wysłuchaniu jednego z największych przebojów roku 1977 - Psycho Killer - przełączyłem na kolejną płytę.

Kansas - Point of Know Return
 Kansas to amerykański rock progresywny. Generalnie w latach 70-tych w klimacie klasycznego progrocka w Stanach nie działo się za wiele. Stany zawsze chodziły swoimi ścieżkami i w dupie miały angielskich krytyków. Ale w drugą stronę nigdy - angielskie zespoły bardzo często do amerykańskich krytyków się łasiły. A Kansas? Chłopaki wzięli na warsztat ten najbardziej klasyczny angielski prog-rock i wkomponowali w niego taki odległy, ledwo wyczuwalny (ale jednak!) powiew country. Płyta Point of Know Return jest świetna! No i do tego jest tutaj ich największy hicior - Dust in the Wind.

Meat Loaf - Bat Out of Hell 
Dawno temu zastanawiałem się dlaczego I'd Do Anything For Love zaśpiewane przez jakiegoś podtatusiałego grubaska stało się takim przebojem. No i jak do diaska można się nazwać Meat Loaf - KLOPS!? Aby to zrozumieć, musiałem cofnąć się do roku 1977 i posłuchać tego słynnego Nietoperza z Piekieł. Ta płyta sprzedała się w ilości 40 milionów sztuk!!! To jest jeden z najlepiej sprzedających się albumów wszech czasów! To jest muzyka, która ma coś w sobie z rocka progresywnego, ale dużo więcej tutaj rock-opery. Jest rozmach, jest blichtr, jest pełna pompa! Fajna płyta i bardzo pasuje do roku 1977, który łamie wszelkie konwenanse.

Leonard Cohen - Death of a Ladies' Man
Producentem tego albumu jest Phil Spector. To jeden z innowatorów w realizacji muzyki. Wprowadził coś co zostało nazwane jako "ściana dźwięku" - czyli wielokrotne zgrywanie na taśmę tych samych instrumentów osiągając gęste niemal jednolite brzmienie. Ja nie jestem fanem takiego sposobu realizacji, ale przypadku Cohena wyszło to zaskakująco. Jakby spotkały się dwa antagonizmy. Delikatny, wysublimowany, akustyczny Cohen, gdzie każda nuta, każde słowo zaśpiewane czy wyrecytowane ma sens i odpowiednie miejsce - ze ścianą dźwięku Spectora. Lubię tę płytę i od dawna lubiłem. Miałem chyba to szczęście ją polubić przed erą internetu, gdzie można wyczytać, że to najsłabszy album Cohena. Ja tak nie uważam. No ale ja kocham Cohena w całości.

Następnie w moim bieganiu z muzyką 1977 nastąpiła przerwa. Tylko kilkudniowa. Zmogła mnie pierwsza od dwóch lat choroba i musiałem na dwa dni odpuścić bieganie. Siedziałem w domu, oczywiście przy kompie, pracując i słuchając reszty mojej listy w całości. Potem wyszedłem pierwszy raz pobiegać i z każdej z tych płyt posłuchałem po 1-2 utwory.

  • David Bowie - Heroes. Ciąg dalszy Low. Świetna płyta. Już kiedyś była w moim kąciku.
  • Queen - News of the World. Całkiem niedawno robiłem maraton z Queen i też pisałem osobno o tym albumie. Przypomnę tylko, że jest świetny. 
  • Eric Clapton - Slowhand. Ta płyta to przede wszystkim Cocaine J.J. Cale'a i Wonderful Tonight. Przesłuchałem ją 3 razy i wciąż tylko te dwa, znane mi doskonale wcześniej kawałki pozostają w głowie.  
  • Brian Eno - Before and After Science. Kilka miesięcy temu zrobiłem swój prywatny maraton z Brianem Eno, ale nie pisałem o tym w kąciku. Ciągle mam wrażenie, że Brian mimo, że było prorokiem muzycznym to znacznie szerzej rozwijał swoje skrzydła współpracując z innymi zespołami niż na solo. 
  • Wire - Pink Flag. Była kiedyś w kąciku. Jak na płytę z etykietą "punk rock" to ja ją kupuję.
  • Suicide - Suicide. Amerykańska wersja punk rocka. Po drugiej stronie oceanu chłopaki zawsze podchodzili do łatek bezkompromisowo. Zdziwiła mnie ta płyta. To rok 1977 słyszę tutaj zaginione ogniowo między Jimem Morrisonem a Nickiem Cave'm. I to takim brudnym australijskim Cave'em z czasów The Birthday Party. 

Sex Pistols - Never Mind The Bollocks
Ja przez lata deklarowałem się jako jeden z największych wrogów Sex Pistols. Ten sztuczny twój wymyślony przez Malcolma Maclarena kompletnie mi nie leżał. A przecież to album-gigant na topie wszystkich zestawień najważniejszych albumów w historii muzyki.

No i coś się wczoraj wydarzyło. Coś co nawet mnie zdziwiło. Bo po miesiącu słuchania muzyki z roku 1977 i absolutnie żadnej innej zacząłem się w niej dusić, zacząłem czuć jakąś smutną pustkę, jakieś teatralne poczucie, że cała ta muzyka oddala się od publiczności, zamyka na scenie i kisi w sosie samouwielbienia. Dopełnieniem całości była wczorajsza próba wysłuchania płyty The Works - Emerson, Lake & Palmer. Pomimo tego, że jestem fanem EL&P. Pierwsze 4 albumy baaardzo szanuję i lubię to zwyczajnie nie byłem w stanie słuchać wczoraj ich "Dzieł" z 1977 roku.

Zdjąłem słuchawki, przebiegłem kilometr w ciszy. Założyłem je ponownie. Wybrałem z listy: Sex Pistols - Never Mind The Bollocks. 

Kiedy membrany moich Grado zadudniły w rytm Holidays in the Sun a Johnny Rotten zaczął śpiewać tą swoją punkrockową manierą pomyślałem jedno:

- FUCK YEAH!

I zrozumiałem. Chyba dopiero wczoraj zrozumiałem fenomen punkrocka. To musiał być rok 1977. W żadnym innym roku to nie miało prawa się wydarzyć.

KONIEC.

niedziela, 3 marca 2019

parkrun Charzykowy #55

Nie wziąłem bluzy z Gdańska. Jakoś zupełnie się tym nie przejąłem, bo nie raz już biegałem na krótko zimą i było całkiem ok. Pobudka w Chojnicach około 5:30. Nie miałem co robić, więc obejrzałem sobie Dunkierkę. Miał mnie ten film nakręcić na walkę o wynik, ale okazało się, że to film o tym jak Alianci dostają srogiego łupnia. Tzn, na tyle na ile znam historię to wiedziałem co wydarzyło się w Dunkierce, ale byłem przekonany, że Nolan odwróci te wydarzenia tak, że będą pokazywały jakiś aspekt zwycięstwa. Ale była tylko desperacka próba ucieczki... Zapamiętajcie, jeżeli chcecie się zmotywować przed biegiem - nie oglądajcie Dunkierki :)


Patrząc na moje ostatnie biegi to chciałem dziś powalczyć o życiówkę. Forma jest, tydzień temu poleciałem 20 km w 1,5h treningowo i się nie zmęczyłem. Trochę przypadkowo, a trochę celowo zrobiło mi się coś jakby bezpośrednie przygotowanie startowe, w środę interwały, w czwartek odpoczynek, w piątek rano tylko delikatne 4 km z przyspieszeniami.

Ale... wczoraj rano rozpoczęła się też moja Dunkierka. Dzieciaki przywlokły z przedszkola/szkoły jakieś choróbsko i zamiast wizualizować sobie życiówkę walczyłem z kaszlem, katarem, bólem głowy i generalnie jakimś podłym osłabieniem.

Godzina 7:00, wyglądam przez okno, a... samochód nadaje się do skrobania szyb. Trudno. Będzie ciężko, ale trzeba powalczyć. Przyjechałem do Charzyków 40 minut przed biegiem i ruszyłem promenadą na rozgrzewkę. Niby było -2 stopnie, ale zero wiatru, totalna flauta, czyste błękitne niebo, słońce świeci w pełnym wymiarze. Szkoda tylko, że biegać mi się nie chce.


Zrobiłem 3 km rozgrzewki i przychodzę na start. A tam Monika, z uśmiechem tak szerokim i gorącym, że aż przesłaniającym słońce nad borami:

- Nooo kogo my tutaj mamy?! Biegniesz na życiówkę?