Na Maraton Mazury zapisałem się dość dawno temu. Nie była to spontaniczna decyzja, a przemyślana konsekwencja braku szczęścia w zapisach na Rzeźnika. Chciałem długi weekend spędzić w Bieszczadach (teoretycznie mogłem bukować Bieszczady w ciemno, bo na rynku jest sporo pakietów Rzeźnika na odsprzedaż) a trafiłem na Mazury.
Po odbiór pakietu zdążyłem dosłownie w ostatniej minucie w piątek wieczorem. W reklamówce znalazłem bawełniana koszulkę, numer z agrafkami i podklejonym chipem, gąbkę, izotonik, ciasteczka i kilka ulotek. Podobno rok temu byla koszulka techniczna Nike i ludzie, z którymi rozmawiałem trochę narzekają na ten tą zmianę na gorsze, ale dla mnie to bez różnicy.
A agroturystyce spotkałem taką ekipę, że chwilami zastawiałem się, czy wspólne łamanie 6:30 to nie będzie najrozsądniejszy pomysł tego wieczoru ;) Jednak udało mi sie ograniczyć do trzech piw i szanse na sensowny bieg pozostały.
W sobotę pogoda dla biegaczy była znakomita. 11 stopni i lekki deszczyk. Zdecydowanie gorzej dla kibiców. Na szczęście moje wierne kibicki odprowadziły mnie na start i czekały na mecie w międzyczasie starając się spędzić czas w niesprzyjającej im aurze.
Zamieszanie z wydawaniem ostatnich pakietów sprawiło, że sam start przesunął się o kilka minut. Odliczanie i ruszyliśmy o 9:08. Z zapisanych 320 osób wystartowało około 250, tak więc tłoku nie było.
Pierwsze 2 km to asfalt, pierwsze roszady i ustalenie szyku. Od trzeciego kilometra wpadamy na leśne ścieżki i tak juz praktycznie będzie przez 80% trasy. Czyli to co lubię, to co biegam po trojmieskim parku krajobrazowym, tylko górki znacznie mniejsze, zwyczajne pofalowanie terenu. Biegnę bez określonego tempa, nawet nie wiem jakie tempo trzeba trzymać aby złamać czwórkę. Tym bardziej nie zastawia mnie czy może nie za bardzo szaleję. Kilometry mijają w tempie 5:05-5:15 min i kiedy 10 kilometr robię w 4:44 min zaczynam się zastanawiać o co chodzi... Nie czuję, że powinienem zwolnić, popijam izo z wodą, powoli szykuję się na banana. Jest ok. Ale nie powinno. Nigdy nie biegałem tak szybko i kryzys jest tylko kwestią czasu. Pogoda idealna, widoki także chwilami fantastyczne (choć numerem jeden po kątem widoków jest i będzie Maraton Wigry). Na półmetek wpadam z czasem 1:51 (według endo). I wcale nie zwalniam. Przez chwilę trzymam sie za plecami chłopaka, którego supportuje żona. Jeździ za nim samochodem i czeka na skrzyżowaniach z asfaltowymi drogami podając napoje, żele etc. Na jednym z takich spotkań pobudza go słowami: "co tak wolno? stało się coś?" Chyba podziałało, bo dwa kilometry dalej już nie biegaliśmy razem.
Ja liczę sobie w głowie, że już nic nie może się stać, że czwórkę łamię spokojnie, w końcu to już 30 km. I wtedy endo pokazuje mi, że 31 km zrobiłem w 6:15. Hmmm przecież wcale nie zwolniłem. Myśle, że warto podkręcić trochę tempo, wiec przyspieszam i czuję jak zaczynam wkładać naprawdę sporo wysiłku w bieg. Kilometr 32 - 6:14 min. Co?? Tyle wysiłku i przyspieszyłem o sekundę?? Gdybym miał słuchawki puścił bym sobie The Wall - Pink Floyd. Zebrało mi się na wymioty, bieg zamienił się w marszobieg. Truchtałem z nadgryzioną ćwiartką banana i nie byłem w stanie go dokończyć. Pojawiła się siódemka z przodu. Wyprzedziło mnie z dwadzieścia osób. Mimo mega kryzysu ja też wyprzedzilem kilku strudzonych wędrowców, których dopadł kryzys jeszcze większy. Ale szanse na jakikolwiek wynik zostały już pogrzebane w mazurskich lasach. Moze nawet trochę mnie to rozluźniło, zacząłem rozmawiać z ludźmi na trasie, zrobiła się z tego biegu po prostu wycieczka biegowa.
Ostatnie 3 km to nie wiadomo skąd przypływ energii i ponownie bieg ciągły w rozsądnym jak na finisz maratonu tempie. Wyprzedzam kilka osób, które wyprzedziły wcześniej mnie. Znak na trasie pokazuje 42 km. Ale nie widać mety. Strażacy dopingują, mówiąc że jeszcze 300 metrów. Chwilę pózniej ktoś krzyczy - ostatnie 500 metrów! Halo halo, gdzie jest ta meta? Ten maraton nie ma certyfikatu. Endomondo na mecie pokazuje mi ponad 43 km. Ciekaw jestem jak wyszły pomiary innym na dokładniejszych "garminach". Czas według endo to 4:04 a brutto na zegarze na mecie 4:11. Mimo deszczu dziewczyny czekają przed metą i tradycyjnie wpadamy na nią w trójkę.
Pora na jakąś "grochowkę" regeneracyjną. Pytam się Grażki czy obczaiła gdzie dają jeść. Okazuje się, że NIE dają! Nie można nawet nic ciepłego kupić. Żeby nie było, że narzekam, ale pierwszy raz jestem na długim biegu, gdzie nie ma przewidzianego posiłku po. Trochę szkoda, że Samsung zamiast rozstawać namioty z telewizorami nie zasponsorował garkuchni z jakąś zupą.
Trudno, trzeba się zebrać i zjeść coś gdzie indziej.
Porównując dwa biegi, na tym samym dystansie, niedaleko siebie, to Maraton Mazury i Maraton Wigry dzieli przepaść. Ten drugi robiony jest z pasją i atencją o każdy drobny szczegół. Wigry to maestria organizacji pro-biegaczowej a nie pro-sponsorskiej. Druga strona medalu jest taka, że organizatorzy dołożyli finansowo do pierwszej edycji Wigier. Ale ja jeżeli będę miał wybierać wolałbym zapłacić więcej za Maraton Wigry, a nad Krutynię po prostu przyjadę kiedyś z chłopakami poganiać się po lesie za darmo.
Pozdrawiam kolegę z trasy :) Było ciężko, szczególnie zdaje się koło 26 km w lesie był bardzo duży podbieg, tam miałem solidny kryzys, ale debiut zaliczam do udanych :D 3:39
OdpowiedzUsuń3:39 - rewelacyjny wynik. Mi sie wydawało, że do 30 km było płasko. Górki zobaczyłem dopiero jak przyszedł kryzys.
Usuń