Wszystko wskazuje na to, że właśnie zaliczam swój pierwszy tydzień od roku kiedy nie przebiegnę ani jednego kilometra. I na nieszczęście akurat w takim tygodniu kiedy mam niebywale dużo czasu (jak na męża, ojca i przede wszystkim pracownika samozatrudnionego). Niestety jakaś mało istotna bakteria przywleczona przez dzieci z przedszkola, o której zapomniały w ciągu dwóch dni - u mnie sieje zniszczenie. Trudno. Przynajmniej sobie poczytam.
Ale... jest jedno ale. Każdy biegacz bardzo nie lubi nie osiągać założonych celów. Nie po to szlifujemy charaktery biegając po kałużach i błocie, w wichurach i śnieżycach aby przerywać bieg w połowie. Tak samo jest z książkami. Nie potrafię nie przeczytać do końca rozpoczętej książki. Tym bardziej kiedy 70% dystansu mam już za sobą...
Ale pora powiedzieć prawdę. Biec albo Umrzeć Kiliana Jorneta jest meeeega nudne. Ta książka to dziennik emocji harcerza, który kocha biegać po górach pisany po niezłym kwasie. A jest to przecież historia człowieka, którego biografia - patrząc tylko na fakty - mogłaby stanowić podstawę do wciągającej opowieści. Ale Kilian w tym przypadku miał złych doradców. Nikt nie powiedział mu, że tworzy gniota, którego nie da się czytać. Kilian - albo zatrudnij pisarza, albo zmień dilera.
Na początku miałem nadzieję, że książka rozkręci się jak Bez Ograniczeń Chrissie Wellington, która także trochę przynudzała na początku, ale po 50 stronach resztę czytało się jednym tchem. Nie liczyłem także, że dostanę kolejny Da Vinci Code biegania - arcydzieło: Urodzonych Biegaczy. Oczekiwałem jednak, że będzie to ciekawy dokument podobny do historii Deana Karnazesa, Scotta Jurka czy Richa Rolla. Ale nie jest. Nie wierzę, że na ostatnich kilkudziesięciu stronach coś jeszcze się zmieni. Odkładam ją na półkę. Może kiedyś, kiedy będzie trapić mnie bezsenność wrócę do niej. Teraz czas na 14 minut Alberto Salazara.