niedziela, 24 listopada 2013

I am the walrus - czyli o tym jak rodzi się świecka tradycja.

Zawsze chciałem zostać morsem. Wydawało mi się to bardzo dziwne i bardzo inspirujące. Czasem spacerując brzegiem morza widywałem szaleńców wbiegających zimą do wody w samych kąpielówkach. Ale chcieć zostać morsem a nim zostać dzieli magiczna granica. Granica wejścia do zimnej wody.

Kiedy kilka dni temu Dominik zaproponował przyłączenie się do jego biegu z naszego osiedla w linii jak najprostszej do brzegu Bałtyku i wyliczył, że to tylko 12 km w jedną stronę nic już nie było w stanie mnie powstrzymać przed stanięciem twarzą w twarz z ową magiczną granicą. Nie powstrzymał mnie nawet Kamil, który zawitał do mnie wczoraj wieczorem z niemałą butelką. 


Nasza podróż rozpoczęła się punktualnie o ósmej. Dominik, Jarek i ja. Panowie się trochę podśmiewali z mojego sposobu walki z kacem i troskliwie przez pierwsze kilometry trzymali tempo 5:30-5:40. Na czwartym kilometrze spotkaliśmy się z Michałem, który biegł z innego osiedla i miał w nogach już na dzień dobry 2 km więcej niż my. W tym momencie Dominik, który był tego dnia naszym nawigatorem bez mapy i bez żadnej elektroniki spojrzał na niebo, sprawdził układ mchu na kamieniach i pokierował nas "skrótem" przez Suchanino. Skrót rozpoczął się od "schodów trzeźwości". Kilkadziesiąt stopni w górę, a Panowie nie chcieli ani na chwilę zwolnić i zachować się jak rangersi. Co więcej, Jarek nawet przytoczył historię, że na II wojnie światowej tego ostatniego, co spowalniał grupę się rozstrzeliwało, aby nie złapali go wrogowie i torturami nie wyciągneli tajemnic... Czy  ja w takich okolicznościach miałem jakiekolwiek inne wyjście jak wytrzeźwieć, zebrać się w sobie i ruszyć równo z grupą? Udało się. Kolejne kilometry, aż do samego morza udało się trzymać w tempie niewiele ponad 5:00 min/km 

Nawigator pomylił się tylko o 1 km i zamiast zapowiadanych 12 km półmetek osiągneliśmy z zamkniętym 13 kilometrem. Stanęliśmy w Brzeźnie na plaży. Powietrze jakiś 5-6 stopni C. Woda może 2-3 stopnie więcej.

Jarek powiedział: "Ja się nie kąpie. Zatoki mam, tego tamtego... no i wodzie pływa iperyt..."
Michał na to: "A jaaaa, a jaaaa zapomniałem slipek na zmianę!"

Ale Dominik zaczął się niezwłocznie rozbierać. Ja także nie zawahałem się ani sekundy. Zrzuciłem z rozgrzanego ciała moje biegowe dresiki od Tchibo i kompletnie nie myśląc o niczym wskoczyłem do wody. Wow! To wcale nie było takie trudne! Przepłynąłem wpław kilka metrów. Zanurzyłem się cały poza głową. Niestety nikt tego nie udokumentował fotograficznie i pozostanie dla potomnych jedynie w formie słownej. 
Po 15 sekundach wyskoczyliśmy z wody i przebiegliśmy sprintem 100-150 metrów wzdłuż brzegu. Ręcznika prawie nie musiałem używać. Różnica temperatur między powietrzem a mną sprawiła, że cała woda wyparowała. 


Mam świadomość, że to nie było prawdziwe morsowanie na skrzypiącym śniegu, wchodzenie w przeręble, tylko taki późnojesienny sofcik. I sporym nadużyciem byłoby nazwanie siebie po tych 15 sekundach morsem. Ale jednak pierwszą granicę złamałem. Co więcej, to kompletnie nic nie zmienia. Nie było to żaden heroiczny wyczyn. Czuję się trochę tak jak po przebiegnięciu treningowo pierwszego maratonu - niby miało to być coś wielkiego, ale nie było niczym lepszym od trochę dłuższego niedzielnego wybiegania. Człowiek wraca co swoich codziennych zajęć. Po prostu. Poza tym po powrocie musiałem się jeszcze bardzo szczegółowo i pokrętnie tłumaczyć dzieciom, jak to możliwe, że JA się kąpałem w morzu a ONE nie! Że to nie fair!

Ubranie się po kąpieli zajęło nam znacznie więcej czasu niż rozebranie. Trzeba podpatrzeć zawodowców jak to robią, że nie mają piasku w gaciach i muszelek w skarpetach. 



Łącznie postój zajął około 40 minut. Na samym początku drogi powrotnej lekko posililiśmy się w Biedronce i ruszyliśmy w kierunku naszych osiedli. Droga powrotna ciągnęła się niemal cały czas na przemian to lekko to mocniej pod górkę. Dominik z Jarkiem znów zaczęli śpiewać. Ja i Michał się wtedy lekko od nich odsuwaliśmy :) Opowiedzieliśmy sobie kilka suchych kawałów, aż wreszcie biegnąć obok Wydziału Chemii Politechniki Gdańskiej zeszliśmy na temat ... dziewczyn. Niestety obowiązuje mnie tajemnica, heh. Ale przyznam, że ... idealnie się zgadzamy w tym temacie. Czyżby wspólny mianownik ideału kobiety biegacza? 

Te niespełna 26 km, które dziś przebiegliśmy to idealny dystans na niedzielne długie wybieganie. A kąpiel w Bałtyku jak wisienka na torcie. A najlepiej skomentował to Dominik: "to będzie nowa świecka tradycja"

1 komentarz:

  1. Jak zawsze genialnie opisane:)
    p.s. na następny wypad Dominik ma się nauczyć nowych piosenek więc w ogóle będzie wesoło:P

    OdpowiedzUsuń

Podobne wpisy