Miałem wczoraj trochę gorszy dzień na bieganie. Odstawiłem rodzinę na basen i zamiast samemu wskoczyć do wody postanowiłem trochę pobiegać robiąc jak za dawnych lat pętelkę do zbiornik Jasień i z powrotem.
W słuchawkach 9 Lives To Wonder. Rok 1994. Mój numer jeden. Najlepsza płyta The Legendary Pink Dots z setek pozycji w ich mega-różnorodnej dyskografii. Ale nie biegło mi się dobrze. Tempo w porządku, oddech w porządku, ale gdzieś płynąłem obok muzyki. Na chwilę nawet się zatrzymałem, popatrzyłem na zbiornik, zebrałem myśli i pobiegłem dalej.
Strasznie żałuję, że nie udało mi się uczestniczyć w trasie koncertowej w tego albumu. Grali chyba tylko we Wrocławiu. Na swój pierwszy raz z LPD na żywo musiałem czekać jeszcze 2 lata i trasę From Here You'll Watch The World Go By, ale o tym będzie jeszcze szansa napisać.
9 Lives To Wonder. Dostałem tę płytę w prezencie na gwiazdkę w 1994 roku. Płyty, które poznawałem w Święta mają w sobie coś więcej. Ten bonus to absolutnie spokojny, pozbawiony innych rozpraszaczy czas, kiedy mogę tylko słuchać, przez długie godziny, jak nastolatek zamknięty w swoim pokoju na kilka dni.
To jest płyta pełna melancholii i spokoju. Jedna z tych, na których jest bardzo dużo akustycznych brzmień. Ale to album nagrany w chyba najlepszym składzie Kropek. Choć nie ma już skrzypiec, to poza liderami grupy: Ka-spelem i Silvermanem gra tutaj Ryan Moore (bas, perkusja) Martijn de Kleer (gitary) i Niels van Hoorn (słynny łysy saksofonista).
Jeżeli miałbym wymienić ulubione utwory z tej płyty, lista dokładnie pokrywała by się z tą z tyłu okładki. To jeden z moich "albumów życia".
(na okładce jak się przyjrzeć, jest autograf Edwarda Ka-spela) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz