piątek, 25 sierpnia 2017

Kącik biegowego melomana: Marillion - Marbles

Kącik biegowego melomana to z założenia kącik pochwał. Płyty, które tutaj się pojawiają to te, które mnie wyjątkowo poniosły w czasie biegania. Zazwyczaj dobrze mi znane perły z przeszłości, ale i czasami totalne zaskoczenia, których nie znałem wcześniej (Afghan Whigs czy Mother Love Bone). Zasada jest wspólna dla wspominanych przeze mnie płyt: chwalę je wszystkie!


Ale nie znaczy to, że biegam wyłącznie z płytami, które mi się podobają. Albo odwrotnie - nie wszystkie płyty, z którymi biegam mi się podobają. Czasami nawet zdarza się tak, że nie jestem w stanie wytrwać albumu do końca i w połowie zmieniam na inny (np. wczoraj to spotkało ostatniego Steven Wilsona, ale gość jakoś nigdy mi nie leżał, a Porcupine Tree skończyło się na Lighbulb Sun ;))

Mógłbym ten wątek rozwinąć bardziej i płynnie przejść do recenzji Marbles - Marillion. Ale prawdziwym katalizatorem, który sprawił, że po 13 latach ponownie sięgnąłem po tę płytę był Krzysiek, z którym wymieniłem kilka zdań na parkrunie, a potem na messengerze. Zobowiązałem się do posłuchania The Invisible Man i wykonałem to zadanie bardziej niż celująco, bo przez ostatni tydzień posłuchałem tego utworu nie mniej jak 10 razy, a cały album Marbles trzy razy przesłuchałem na rowerze i a potem w pracy.

Ten, kto doczytał do tego momentu pewnie zna historię zespołu Marillion, a kto nie zna, to raczej nie doczytał. Ale chociaż, w skrócie, napiszę kilka zdań o tej grupie:

Marillion to brytyjska grupa grająca rock neoprogresywny powstała na początku lat 80-tych. Pierwsze albumy: Script For The Jester's Tear, Fugazi, Misplaced Childchood i Cluthing At Straws to klasyka gatunku. Marillion na trasie tego ostatnie albumu czyli w 1987 roku przyjechał na koncerty do Polski co było mega wydarzeniem w skali kultury za żelazną kurtyną. Sam Fish, czyli wokalista i frontman Marillion wielokrotnie opowiadał o tych koncertach jak trafił do totalnie abstrakcyjnej dla niego krainy. Marillion w Polsce u schyłku lat 80-tych było gwiazdą. Ja na koncercie nie byłem, bo miałem wtedy ledwie 10 lat, ale pamiętam poruszenie wśród znajomych mojej starszej siostry, że Marillion grał w Hali Olivii.

Niestety była to jedna z ostatnich szans zobaczenia zespołu w starym, kompletnym składzie. Po tej trasie z grupy odszedł Fish, a Marillion zatrudniło nowego wokalistę: Steva Hogartha. Pamiętam pełen naiwności tekst Tomka Beksińskiego. Mówił, że skoro Fish odszedł od Marillion to teraz zamiast jednej płyty będziemy otrzymywać dwie: jedną Fisha i jedną Marillion. O ile solowe płyty Fisha trzymały poziom (jak choćby pierwsza płyta opisana przeze mnie w kąciku) o tyle Marillion rozpoczął ... jednogwiazdkowo. Takie właśnie noty albumy Season's End i Holidays In Eden dostawały w polskiej prasie muzycznej.

I nagle w 1994 roku, dzień przed moimi urodzinami Marillion z piejącym Hogarthem na wokalu nagrał zaskakująco spójny album Brave. Zupełnie inny niż płyty z Fishem. Nie próbujący niczego naśladować, bez oglądania się za siebie. Album, który przekonał połowę "marillionowego środowiska". Ale druga połowa pozostała niestety mocno skonsternowana. Bo ten album nie jest zły. Co więcej jest bardzo dobry... ale jakoś kompletnie nie mogę się do niego przekonać, a czynię to mniej więcej raz na 3 lata.

Wydarzenie na Parkrunie, czyli krótka dyskusja z Krzyśkiem o Marillion ponownie wywołała we mnie cykliczną potrzebę zmierzenia się z Marillion z Hogarhem. Nie wybrałem tym razem Brave, ale album Marbles z 2004 roku. Według wielu fanów jest to najlepsze i najbardziej dopracowane dzieło Marillion z nowym wokalistą. Pamiętam, że 13 lat temu słuchałem tej płyty przez kilka tygodni i nawet zaczynała mi się podobać. Nawet zaczęło mi się wydawać, że znalazłem klucz do "tego Marillion".

Dziś, po kilku kolejnych przesłuchaniach moje przemyślenia są niestety takie same...
  • Marillion z Hogarthem jest jak słuchanie muzyki przez emocjonalną folię. Niby dźwięki się zgadzają, niby wszystko jest na swoim miejscu, ale poza dźwiękami wszystkie emocje, które powinny iść równolegle zostają po drugiej stronie folii i skraplają się jak para wodna. 
  • Rozwalają mnie negatywnie takie kawałki jak You're Gone, czyli kawałki silące się na skoczny przebój, podczas kiedy wiadomo, że Kayleigh jest tylko jedna. 
  • Don't Hurt Yourself jest fajnym utworem ale dużo bardziej pasuje do Manic Street Preachers
  • Smucenie w środku albumu nie dorównuje nijak do smucenia Marka Hollisa z Talk Talk. 
  • Nawiązania do klimatów Floydowskich (czyli smucenie a la klawisze z WYWH) nawet fajne
  • Dwie suity będące klamrą regularnego wydania czyli The Invisible Man i Neverland fajne ale nie mogę pozbyć się za cholerę tego uczucia folii pomiędzy mną a muzyką. 
  • Łącznik albumu czyli miniatury Marbles 1,2,3,4  trochę koncepcyjnie przywiodły mi na myśl klamry w postaci "crimsonowskiego" Peace z albumu In the Wake In Podeidon, ale kiedy to skojarzyłem to aż zapłakałem nad geniuszem King Crimson.

Generalnie nie jest źle, prawda? Napisałem dużo pozytywnego. Praktycznie poza jednym utworem (You're Gone) płyta mi się podoba! Ale co zrobić z tą emocjonalną folią pomiędzy muzyką a mną? Dzisiaj nie znam odpowiedzi. Będę wracał do Marillion z Hogarthem pewne regularnie co 2-3 lata. Może w końcu coś się zmieni :)

Po tych 2 dniach z Marbles potrzebowałem solidnej odtrutki. Muzyki, gdzie folii nie ma, którą swoim teatralnym śpiewem szkocki drwal zdziera w jedną sekundę. Włączyłem Script For The Jester's Tear i słuchałem tej muzyki jak tlenu. Potem Fugazi w całości, następnie również w całości album koncertowy The Thieving Magpie (!!) Chyba pierwszy raz w życiu wysłuchałem go bez przerwy! I kiedy już miałem przestać włączyłem jeszcze Grendela. Dopiero wtedy spełniony opadłem na fotel.

Marillion to Fish! :)


LISTA PŁYT PRZY KTÓRYCH BIEGAŁEM

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy