To powrót do tradycji poniedziałkowego niebiegania. Pogoda była psia, więc żadne z dzieci nie ciągnęło mnie na rower.
Wtorek - 1,75 km
"Prawie" umówiłem się Joszczim nad zbiornikiem Jasień. Ale po pierwsze trochę powstrzymała nas pogoda, a po drugie jedna z moich córek wykręciła się z basenu. Miałem więc tylko 45 minut zamiast tradycyjnej 1,5 godzinki. Zdecydowałem się na basen. W wodzie spędziłem dokładnie 44 minuty i bez zatrzymania pociągnąłem 70 basenów. 1,75 kilometra w wodzie. Lepiej niż tydzień temu. Muszę dojść do 2 kilometrów w 45 minut.
Środa - 0 km
Mój każdy poranek wygląda jak w Dniu Świstaka. Nie nastawiam budzika, wstaję około 6-tej. Jest dość czasu aby szybko się zebrać, pobiegać godzinkę i wrócić z bułkami z piekarni, zjeść śniadanie i zawieść dzieciaki do szkoły.... Tak to wszystko sobie wizualizuję, ale kończy się, że biorę tablet, patrzę co tam na świecie się wydarzyło, sprawdzam maile i robi się zbyt późno aby biegać. Tłumaczę się sam przed sobą "to dlatego, że nie przygotowałeś sobie ubrania a szukanie gaci biegowych rano po pierwsze jest czasochłonne, a po drugie - wszystkich bym pobudził". Następnie składam obietnicę: "dziś to jeszcze pobiegasz wieczorem, ale jutro to już na mur beton rano!!"
A wieczorem? Zbyt szybko robi się zbyt późno, a potem wmawiam sobie, że przecież dokładnie wiem gdzie jest ubranie i nie muszę go specjalnie szykować i pobiegam jutro.
Czwartek - 0 km
Mój każdy poranek wygląda jak w Dniu Świstaka... Znów to samo!
A wieczorem? Wieczorem zachowałem się jak klasyczny koleś po 40-tce, co zjadł obiad po robocie i zasnął przed telewizorem. Podobno nic nie było w stanie mnie obudzić, nawet skacząca trójka dzieciaków.
Piątek - 7 km
Zrobiłem to! :) Wyrzuty sumienia były tak wielkie, że dziś znalazłem wreszcie to ubranie i poszedłem pokręcić kółeczka wokół stawów. W słuchawkach Tango in the Night - Fleetwood Mac z okazji 30-lecia od jej wydania. Kilka razy zaciął deszcz, czasem próbował zdmuchnąć mnie wiatr. Generalnie pogoda była wyjątkowo niebiegowa, ale ... no właśnie. Z bieganiem jest inaczej niż z jedzeniem pizzy. Na pizze masz ochotę zawsze, nie możesz się doczekać aż się upiecze, pierwsze kawałki pochłaniasz łapczywie, potem dopychasz się tym co zostało by na końcu czuć się ciężko i mieć wyrzuty sumienia. Z bieganiem jest jakby odwrotnie... Mam na myśli takie bieganie, gdzie trzeba się przemóc, kiedy jest brzydka pogoda, za wcześnie lub za późno, bieganie walczy z innymi obowiązkami... Wcale nie czekasz na wyjście, odwlekasz je w czasie albo przekładasz na kolejny dzień, a jak już zaczniesz, to pierwszy kilometr jest ciężki, potem coś się rozkręca, lecisz i nie chce Ci się wracać i kończysz tylko dlatego, że czas goni. A po bieganiu masz w sobie poczucie lekkości/szczęścia/spełnienia i dobrze wykonanej roboty. Możesz ze spokojem sumienia zająć się innymi rzeczami. I myślisz sobie, że to jest zupełnie inaczej niż z pizzą :D Oczywiście ktoś na pewno skomentuje, że zawsze na ochotę na trening i cały dzień kręci się w oczekiwaniu na wyjście na ścieżkę a pogoda nie gra roli. Ja w to nie wierzę :D Zawsze są takie dni jak środa i czwartek.... Rozpisałem się jak Picasso :)
Sobota - 5 km
Parkrun Bydgoszcz. Kilkakrotnie więcej czasu spędziłem jadąc na ten bieg niż sam bieg trwał, ale to był zamierzony element przygody. I było warto :)
Niedziela - 3 km
To nie była zwyczajna niedziela. Tylko niedziela Wielkanocna. Na pewno nie było to dla mnie czas aby uciekać na kilka godzin od rodziny i robić długie niedzielne wybiegania. W planie dnia nie było czasu aby wbić jakikolwiek trening. I kiedy już miałem się pogodzić z tym, że zamknę tydzień totalną biegową katastrofą z ledwie dwoma krótkimi biegami i jednym basenem zacząłem odtwarzać sobie w głowie wywiad z profesorem Tanaką, o którego wizycie w Gdańsku przeczytałem na runsofun kilka dni temu. Hiroake Tanaka stara się biegać codziennie, przynajmniej 10 km. Ale nie są to jakieś specjalne treningi, tylko takie, które łatwo można wkomponować w życie codzienne. Często zwykłe przejście z punktu A do punktu B zamienia w krótki bieg. A dzienny dystans składa z kilku biegów. Nie zawsze uda się znaleźć pełną godzinę aby zrobić 10 km, ale 3x20 minut już łatwiej...
Kiedy w niedzielny poranek zakładałem buty aby podjechać i gdzieś poszukać otwartego sklepu stwierdziłem, że zamiast mokasynów wskoczę w adidasy. Kluczyki schowałem do kieszeni, a po kilku krokach okazało się, że w wizytowych spodniach i swetrze też można biec. Tym sposobem dołożyłem niespodziewanie 3 kilometry do tygodniowego kilometrażu. Mimo, że były to jedyne kilometry tego dnia, to przekonałem się, że takie składanie dystansu w ciągu dnia nawet ma sens i zamierzam praktykować tę technikę w kolejnych tygodniach.
Podsumowanie
Niecałe 2 km basenu i 15 km biegu to nikczemne osiągnięcie. Nie jestem z siebie w żaden sposób dumny, a niniejsze podsumowanie jest jak spojrzenie w lustro, od którego szybko chcesz się odwrócić. Oby kolejne tygodnie były lepsze.
Nie chce Cię martwić, ale jesteś w ciemniejszej dupie niż ja. ;)
OdpowiedzUsuńRóżnica jest taka, że Ty już o tym wiesz, a mi się jeszcze różne rzeczy wydają.
Usuń