czwartek, 12 listopada 2015

Roztrenowanie wchodzi w krew

 
Biegam od 3,5 roku i praktycznie poza tygodniami, kiedy byłem chory nie miałem klasycznego okresu roztrenowania. Zdarzały się tygodnie, kiedy odpuszczałem ciału, ale nigdy głowie. Wyznawałem zasadę klasycznego świeżaka, że na roztrenowanie przyjdzie czas na starość. W efekcie mniej więcej raz na pół roku przychodziły takie stany ducha, że bieganie nie sprawiało frajdy a do przodu ciągnęła mnie bardziej muzyka, chłopaki z TCU czy wyrzuty sumienia. Z zazdrością obserwowałem jak rok temu Michał na miesiąc przestał biegać. Potrafił to zrobić i wrócić z taką siłą, że całą wiosnę, lato i pół jesieni dosłownie fruwał. Ja nie potrafiłem...bo na roztrenowanie miał przyjść czas na starość...

Stan, w którym jestem to nie klasyczne roztrenowanie. Takie zaplanowane, wpisane do dzienniczka aktywności. Moje roztrenowanie jest spontaniczne, ale realizuję je całkowicie bez wyrzutów sumienia. Nałożyło się na nie kilka stanów:
  • Niespełna trzy tygodnie temu ukończyłem swój dotychczasowy bieg życia: ŁUT 150. Fizycznie byłem w stanie rozpocząć treningi po czterech dniach. Jedynym urazem, który mnie dotknął to lekko odmrożony duży palec u nogi. Do dzisiaj powoli wraca mi czucie, ale nie byłby on blokerem do biegania.
  • Na początku października przyszedł na świat mój syn. Wyjazd na Łemkowynę stanął przez chwilę pod znakiem zapytania, bo nie wszystko potoczyło się idealnie. Wszyscy w domu, czyli w piątkę, jesteśmy dopiero od tygodnia. Wcześniej starałem się najuczciwiej jak mogłem zajmować córkami - kiedy żona z synem byli w szpitalu, a teraz po prostu celebrujemy każdą wspólną godzinę bycia razem. Może dla tych, którzy wyznają bieganie jak religię zabrzmi to jak bluźnierstwo - ale po prostu szkoda było mi czasu na bieganie w tych dniach. 
Roztrenowanie pasuje więc idealnie do mojego stanu. Jestem sprawny fizycznie. Mentalnie fruwam bo posiadanie trójki dzieci jest stanem, który uruchamia atawistyczne pokłady spełnienia (każdy gatunek aby przetrwać, musi pozostawiać minimum trójkę potomstwa, inaczej zginie).  Ale nie mam w dzienniczku wpisanego dnia, kiedy wyruszę na biegowe ścieżki, może to będzie jutro, może za dwa dni...

Trochę żal mi muzyki, której słucham kiedy nie biegam. Żal, bo z założenia jej nie opisuje. Gdybym pisał o wszystkim czego słucham, blog wyglądałby jak http://vegenerat-biegowy.blogspot.com/ tyle, że zamiast wegańskich dań opisywałbym artrockowe płyty. W ostatni weekend zrobiłem sobie winylowy wieczór z synem na rękach. Zaczęliśmy od Marillion i Misplaced Childhood, potem wrzuciliśmy na talerz najlepszą płytę na świecie, czyli The Final Cut - Pink Floyd. Ksawery zasnął przy Nursery Cryme - Genesis a ja już samotnie dokończyłem wieczór przy H to He Who Am the Only One - Van Der Graaf Generator.


Natomiast w samochodzie słucham od kilku dni wyłącznie Milesa Davisa. Na jazzie znam się mniej więcej tak samo jak Warszawski Biegacz na biegach ultra. Czyli gdzieś coś tam liznąłem, kolega mówił, że fajne, więc się wypowiem. Sketches of Spain mam na winylu i naprawdę potrafię w bezruchu wysłuchać całości z pełnym namaszczeniem, ale już Kind of Blue mnie zwyczajnie nudzi...

Rok temu znalazłem na moim osiedlowym śmietniku kilka płyt. Po prostu wynosząc śmieci z domu zauważyłem, że ktoś z sąsiadów pozbył się w ten brutalny sposób swoich płyt. A płyty, jak pieniądze - nie śmierdzą - wziąłem więc ze śmietnika m.in kilka opuszczonych Milesów Davisów i schowałem w samochodzie. Odkryłem je kilka dni temu i zacząłem słuchać jedną po drugiej by w końcu zatrzymać się na On The Corner. Płyta, która ma w sobie coś z totalnie połamanego jazz-electro-soulu. Jestem zauroczony i słucham jej na okrągło kiedy tylko przekręcę kluczyk w stacyjce.

"Fajna muzyczka" - skwitowała moja starsza córka kiedy odbierając ją ze szkoły w samochodzie odpalił się Miles.

Chyba czas zacząć biegać, a nie dzieci męczyć jazzem ;)

9 komentarzy:

  1. Boże, Milesa na śmietnik?!? Co za barbarzyństwo!
    Gratulacje dla Ciebie i Małżonki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki :) Poza Milesem jeszcze wziąłem sobie kilka płyt Roxy Music. Kiedy tego samego dnia wieczorem wróciłem po coś jeszcze zastałem pusty karton. Płyty stały elegancko obok smietnika, zresztą zamykanego na klucz, więc aż takiego barbarzyństwa nie było.

      Usuń
  2. szczęśliwi ci, którzy mają takie smietniki. Miles! na smietniku nie wierzę!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak teraz myślę sobie... że może mi te płyty żona podłożyła abym znalazł motywację do wynoszenia śmieci? :D

      Usuń
  3. Pem tak: super wpis. Totalnie rozjechany tematycznie, ale nic nie szkodzi. Gdybym był Twoim synem, byłbym dumny z taty, który łoi po górach setki i odpala takie perły z winyla. Brak biegania nie jest znowu wcale takim złym stanem. Sam nie biegam od ponad dwóch miesięcy, ale czuję, że jak się uruchomię w grudniu, to z drogi śledzie i true-runnery ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dwa miesiące bez biegania. Nie mam chyba jeszcze tak silnej głowy. Może za dwa-trzy lata.

      Usuń
  4. Ale wiesz, że biegacze to są nałogowcy. I nie-bieganie zawsze się wiąże z wyrzutami sumienia. Ot taka amatorska niedojrzałość.

    OdpowiedzUsuń
  5. Cześć. Poczytuję. Jak się odniesiesz do słów Kazika nt. Floydów:

    "[i]...już wcześniej interesowałem się muzyką, ale cały czas żyłem w przekonaniu, że to jest domena wirtuozów, którzy mają pewne cechy boskie niemalże. Co się okazało oszustwem, bo o ile Yes, czy Genesis to byli sprawni muzycy, o tyle Pink Floyd, którzy byli najwyżej na ołtarzu dla wielu młodych ludzi, to był taki rockandrollowy szwindel. Poza Davidem Gilmourem mieli taki warsztat muzyczny jak punkowcy, też nie umieli grać i z każdego klubu ich wyrzucali. Po prostu dobrze wstrzelili się z czasem, natrafili na kolosalną popularność LSD, więc jak ludzie zjedli trochę tych papierków, a oni im puścili te swoje przezrocza i zagrali swoje kawałki, to był pełen odlot i rewolucja. Natomiast punk rock nie ukrywał zupełnie prostoty swojej komunikacji i przekazu.[/i]"

    Przyznam, że muzyki nie traktuję podmiotowo, ciekawy jestem Twojego zdania. Pozdro

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Blondynki to wielkie oszustwo, taki kobiecy szwindel. Są oczywiście ładne blondynki, ale zazwyczaj są wymalowane, a mężczyźni pijani. Brunetki za to nie ukrywają swojej urody i dlatego lepiej się zadawać z nimi.

      Bez sensu, prawda?

      Nie wybieramy blondynek czy brunetek jako partnerek na nasze całe życie po pijaku i na pewno nie wyłącznie pod kątem tego jak wyglądają, ale co mają w głowie i jaki mają charakter + 1000 innych powodów.


      Kazik o Floydach mówi właśnie taką prawdę - częściową - podkolorowuje swoją wypowiedź epitetami "rockandrollowy szwindel". Pink Floyd nigdy nie był wirtuozem. Wyrósł z psychodelii, gdzie najważniejszy był klimat a potem melodia. Nikt tego nie ukrywa, że tak jest. Kiedy od czasu Dark Side of The Moon dołożyli do swoich atutów perfekcyjną realizację studyjną (ciekawe tak naprawdę ile w tym ręki samego Watersa a ile Alana Parsonsa) weszli na piedestał właśnie dlatego, że każdy z tych elementów był na poziomie ekspert. Czyli: klimat, melodie/kompozycje i realizacja studyjna.

      Co jest jednak najważniejsze? Wg mnie kompozycje. Możesz wziąć gitarę i zagrać Wish You Were Here przy ognisku. Możesz pójść na Australian Pink Floyd w Bydgoszczy i mimo średniego klimatu w stylu "pink floyd dla biedaków" to wciąż jest świetny koncert i spore wzruszenia ze względu na kompozycje. Miałem też szczęście być na koncercie Watersa w 1999 i ten koncert totalnie mi urwał jaja. Floydów możesz słuchać z kasety na starym walkmanie, czy na audiofilskim sprzęcie. Możesz puścić sobie w aucie, czy podczas biegania. Możesz słuchać coverów (Flaming Lips kiedyś nagrali całego Dark Sida) czy możesz śpiewać sobie sam jak nikt nie słucha. Ta muzyka nie traci w żadnych okolicznościach.

      Pink Floyd to właśnie taka "kobieta idealna". Oczywiście znajdziesz ładniejszą na wyborach Miss Oklahomy, która nawet nie ukrywa prostoty i szczerości swojego idealnego wyglądu. Ale z którą spędziłbyś życie?

      Usuń

Podobne wpisy