sobota, 21 lutego 2015

Żółty szlak TPK czyli względność czasu w biegach długodystansowych


Bieganie długich dystansów, takich powyżej 42 km niesie ze sobą różnego rodzaju przekłamania czasoprzestrzeni. Czasami prom, który miał odpłynąć o 12-tej z Helu do Gdańska okazuje się promem, który odpływa o 18-tej i do tego do Sopotu. W opisanym przypadku czasoprzestrzeń zakrzywiła się negatywnie a bodźcem do takiego zachowania była nasza 100 kilometrowa wyprawa na Hel.

Inny przypadek to np. taka Łemkowyna. Biegniesz niby tylko 70 km po górach, a nie ma Ciebie 3 dni w domu. Jeżeli planujesz przebiec 150 km - nie będzie Cię 5 dni, choć sam bieg to "tylko" 24-32h.

Na drugim krańcu zakrzywienia jest to, co udało się zrobić wczoraj z ekipą Tricity Ultra. Chcieliśmy przetestować kilka gadżetów w realu: kijki od biegania, wytrzymałość akumulatora Petzla, bieganie całą noc po lesie, czyli korzeniach, błocie i zmarzlinie, z górki i pod górkę. No i sprawdzić nasze umiejętności nawigacyjne w trudniejszych niż zwykle warunkach. Można powiedzieć, miał to być jeden z testów przed Łemko150 na dystansie 1/3 tej trasy. Dlaczego nazywam to zakrzywieniem czasoprzestrzeni? Bo jest sobotnie południe, i choć biegliśmy całą noc, to moje pozabiegowe życie nie doznaje uszczerbku na jakości. Przespałem się trzy godzinki i spędzam sobotę jak każdą inną, a nawet lepiej :) Bieg, który czasami potrafi zająć trzy dni na offie, tym razem zajął zero dni i zero godzin. A działo się naprawdę sporo. Czuję się jakbym zamknął oczy, prześnił tę noc i obudził się rano. Lecz mięśnie mówią, że jednak coś się działo.

Zacznijmy od początku:



Piątek godz 21-sza. Jedziemy w czwórkę: Michał, Stasiu, Dominik i ja samochodem pod dworzec PKP w Gdańsku. Parkujemy, kupujemy bilety na pociąg do Gdyni. Naszym celem jest nocna wyprawa żółtym szlakiem TPK z Gdyni ponownie do Gdańska. Pociąg jest pełen osób, które jutro rano pewnie będą czuły się podobnie, lecz z zupełnie innego powodu. Czterech facetów w rajtuzach z plecakami i kijkami trekingowymi wygląda trochę jak z kosmosu. Zanim trochę przerzedzi się w kurorcie Sopot, Michał częstuje nas kulkami mocy. Daktyle, orzechy, kokosy i tego typu smakołyki zgrabnie uformowane w kulki. Zjadamy po trzy. Później okaże się, że w nocy znacznie mniej chce się jeść, choć ciężko prorokować, czy to dlatego, że w nocy nie jesteśmy przyzwyczajeni do jedzenia czy to przez te kulki mocy.

kulka mocy
Z Gdyni stratujemy kilka minut przed 23:00. Przed nami 46 km i wydawać by się mogło nie więcej niż 6h drogi. Latem zrobiliśmy tę trasę w 5,5h. Pierwsze podejście, pierwszy las i od razu w gęstwinach spotykamy dziki. Zwierzęta towarzyszą nam praktycznie przez całą drogę. Sarny i jelenie. Lisy i inne świecące w odblasku czołówek oczy. Sowy i dzikie gęsi. Tempo jest raczej słabe, choć wcale nie leniuchujemy na trasie. Okazuje się, że w nocy, zimą, po lesie, w kontekście blisko 50 km przed sobą nie jest łatwo rozwijać "letnich i dziennych" prędkości. Podłoże jest zmienne. I to jest chyba najtrudniejsze. Głowa cały czas pracuje. Łatwej byłoby na śniegu, ale ten jest tylko bardzo krótkimi chwilami. Podłoże to na przemian: miękkie błoto, zmarznięte błoto, lód, kałuże, pokryte lub nie kruchą warstwą lodu, zmarznięte błotniste koleiny, liście, pod którymi czają się gałęzie, korzenie i kamienie. Patrząc na ścieżkę przez okrąg światła czołówki nie ma szansy na zachowanie czystego konta. Ostatecznie każdy z nas zaliczył glebę lub masywny kopniak palcem w korzeń.


Trasa mija poprzez odliczanie punktów kontrolnych. Góra Donas, potem przecięcie Wielkopolskiej, Gołębiewo, przecięcie Spacerowej, Matarnia i dalej już łatwo, bo trasa znana dobrze i punkty kontrolne coraz bliżej siebie. Przekraczasz ulicę, którą dobrze znasz z podróży samochodem, wspinasz się na górę i zbiegasz. Jedyny dłuższy postój robimy na Łukoilu na Matarni. Obsługa patrzy na nas nieufnie, bo czterech dziwnych facetów z kijami o 4 w nocy może zapowiadać rożne scenariusze. My jedynie grzecznie uzupełniamy zapasy. Co prawda pieniądze aby mi nie stukały w trakcie biegu włożyłem do zapasowej skarpety w plecaku i płacąc musiałem ją wyjąc z plecaka, rozsupłać i podać Panu przy ladzie "10 zł wprost ze skarpety". Na szczęście pecunia non olet :)

Biegnę ubrany początkowo w trzech warstwach, ale od 20-tego km ubieram czwartą. Do tego buff jako szalik, czapka i rękawiczki. Jest OK. Przy lekkim minusie na termometrze ubranie całkowicie się sprawdziło. Jem na trasie niewiele. Jedynie jeden żel Nutrendu wygrany w konkursie Łemko, mini snickersa i kanapkę z indykiem na 30-tym km. Do tego około 2 litry izotonika i kilka łyków cherry coke. To niewiele, ale inni też się nie objadają.

Osobnym tematem są kijki. Miałem je w ręku tak naprawdę pierwszy raz w życiu. Pożyczyłem od żony takie z biedronki za 29 pln. Nie składały się pod naciskiem ramienia, wytrzymały całą trasę, a cisnąłem nimi naprawdę mocno. Czy były potrzebne i dały bonus do prędkości? Ciężko stwierdzić na 100%. Musiałbym przelecieć tę samą trasę w takich samych warunkach i na takim samym zmęczeniu. Ale z jakiegoś powodu sporo osób używa kijków na biegach ultra i są one dla nich pewnym handicapem.


Pod dworzec PKS w Gdańsku, gdzie kończy się żółty szlak planowaliśmy dobiec w środku nocy i wmieszać się w towarzystwo wracające z weekendowych imprez. Dobiegliśmy o świcie. Dokładnie o świcie. Przez większość biegu nie robiliśmy zdjęć, jedyne "grupowe" cyknęliśmy o 6:30 tuż przed zapakowaniem się do samochodu. Jak słusznie zauważył Dominik - z biegu, który w 99% biegliśmy nocy - 99% zdjęć mamy za dnia :)

EPILOG

Stasiu przesadził z kulkami mocy i odjechał w samochodzie. Dominik czuł się jak na masywnym kacu i ratował się wodą z ogórków. Ewa, żona Michała znalazła w samochodzie kilka bananów i musieliśmy się tłumaczyć. A ja? Ja się czuje jakby była niedziela wieczór.



1 komentarz:

Podobne wpisy