środa, 9 lipca 2014

Lew, czarownica i stara szafa, czyli bieg dookoła jeziora Narie

Temperatura dochodziła do 29 stopni. Sekundę wcześniej wychyliłem aluminiowy kubek pełen najzimniejszej na świecie wody wystawionej przez gospodarzy przed dom. Ocknąłem się i biegnąc dalej nie byłem w stanie przypomnieć sobie ostatniej pół godziny. Biegłem i to było najważniejsze.

Rzadko zdarza się w Polsce taki weekend, że całe wieczory można w pełnym komforcie spędzić na zewnątrz w krótkim rękawie. Taki wieczór był dzień wcześniej. Ale teraz było kilka minut przed południem następnego dnia a ja właśnie pokonywałwm kolejny kilometr biegu dookoła jeziora Narie. Chwilę wcześniej biegłem po asfalcie, gdzie można było schować sie w cieniu warmińskich drzew. Czułem się świetnie. Do tej pory biegliśmy razem z Kamilem, dla którego był to pierwszy bieg powyżej 25 km (gratulacje!) Pamiętam, że uciąłem sobie miłą pogawędkę z mijanym biegaczem na temat biegania rozumem i sercem. Na 10 km zastanawiałem się nad sensem biegania zawodów. Bo gdyby nie to, że to zawody, po 10 km z uśmiechem dobrze wykonanego treningu skreciłbym do najbliższego sklepu po zimne piwo. Jeszcze wcześniej, na pierwszym kilometrze przybijałem piątki swoim dzieciakom i całej ekipie z Iławy, z którą spędzaliśmy weekend w Kretowinach. Rano odbierałem z Kamilem pakiety, piliśmy izo i jedliśmy drożdżówki z kretowińskiego spożywczaka. Cofając się jeszcze kilka godzin - byłem mistrzem grilla i ekspertem od sprawiedliwego rozlewania whisky. Ale najważniejsza myśl pochodziła sprzed trzech tygodni, kiedy biegnąc Maraton Mazury przy idealnej pogodzie i raczej łatwej trasie i mimo krótszego wieczoru dopadł mnie taki kryzys, że bieg zamieniał się od 30 km w marszobieg...


Teraz jest południe 05 lipca 2014 a ja pokonuję 25 kilometr trasy i piję tak perfekcyjnie zimną wodę, że przejscie w marsz byłoby grzechem. Woda od gospodarzy jest znacznie zimniejsza niż ta z kubeczków organizatora. Wchodzi w moje tętnice jak benzyna. Podobno kryształową perłę na mecie ma dostać tylko pierwszych 250-ciu. Na liście zgłoszonych do biegu było 315 osób. Wystartowało około 290-ciu. Nie mam pojęcia, który aktualnie jestem, ale wyobraziłem sobie, że ostatni i muszę wyprzedzić 40 osób aby dostać perłę. Biegniemy długie kilometry po piasku, co jakiś czas przejeżdża samochód wznosząc chmurę kurzu. Męczą mnie także rowerzyści towarzyszący biegaczom, którzy zatrzymują sie co jakiś czas aby podać swoim coś do picia albo zrobić zdjęcie. Stają na środku ścieżki zmuszając do nieplanowanych skrętów w miękki piach. Ale wielu z ich towarzyszy zaczyna iść. Wyprzedzam kolejnych 11,12,13,14... Co chwila podczepiam się pod plecy szczuplejszego, bardziej wysportowanego, ubranego bardziej pro biegacza. Marzę aby utrzymać się jego pleców do mety, aby nie odpaść. Ale po 200-300 metrach to ja wychodzę na prowadzenie i ciągnę dalej do przodu.

Wybiegamy ponownie na asfalt. Wiem, że do mety już tylko kilka km. Wydaje mi się, że wyprzedziłem już z 40-stu zawodników. O perłę jestem już spokojny. Skręcamy na kostkę przy brzegu jeziora, do mety mniej niż kilometr. Trochę mi głupio po 33 km wspólnej niedoli wyprzedzać na ostatniej prostej. Z oddali widzę moje dzieci i ekipę z Iławy na ławeczce przed metą. Grażka zdziwiona, że już jestem z tego zaskoczenia nie robi mi nawet zdjęcia ;) 33 km trasy pokonuję w czasie 3h i 3minuty. Jestem 148-my.

20 minut później kąpiemy się w jeziorze, idziemy na obiad, uzupełniamy zapasy, a wieczorem znów staję się mistrzem kiełbasy z grilla i ekspertem od prawidłowego rozlewania whisky. Dzieciom starałem się wmówić, że wygrałem puchar, bo zawsze maja do mnie pretensje, że z zawodów przywożę tylko medal, ale ciężko jest oszukać 6-cio latka, że moja perła to puchar, skoro prawdziwe duże perło-puchary stoją przy podium. Na puchar więc jeszcze muszą poczekać... aż ustanowią kategorię 37 letnich blogerów z rzadką brodą, albo równie unikalną.

Bieg dookoła jeziora Narie to naprawdę fajny bieg. Pewnie przyjadę tutaj za rok, bo z Gdańska jedzie się niewiele ponad godzinę. A jak już się przyjedzie to z przyjemnością można spędzić tutaj cały weekend. Sam bieg jest jednak mocno drogowy a mało ścieżkowy. Brakowało mi w nim takich malowniczych crossów po wąskich ścieżkach jakie mamy chociażby w Skórczu czy moich ulubionych Wigrach. Ale w zamian dostałem zemstę teściowej - czyli dłuuugi podbieg, czy saharę - 10 km na patelni. Nie było też posiłku regeneracyjnego na mecie (choć arbuzy robiły furorę), ale tym razem wczytałem się dobrze w regulamin i byłem na to przygotowany psychicznie :) Trochę też brakowało "miasteczka biegowego" takiego jak w np. we Wdzydzkiej 15-tce czy raz jeszcze przywołanym tutaj Skórczu (see you soon!). Doskonale zdaję sobie sprawę, że na publicznej plaży głównej w letniskowej miejscowości po prostu nie ma na to miejsca. Absolutnie nie narzekam, bo możliwość zanurkowania w jeziorze Narie po biegu jest bezcenna, a i pakiet za 30 PLN (płacone na miejscu) w którym znalazłem naprawdę fajną koszulkę i przede wszystkim sam bieg na nietypowym dystansie 33 km - wszystko to sprawia, że za rok będę także bardzo poważnie uwzględniał ten bieg w moim kalendarzu. Tylko wezmę większy zapas whisky bo zdobycie jej o 23 w nocy 7 km od Morąga jest kosztowne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy