1970 The Man Who Sold the World(biegałem i słuchałem 01.10.2024)
David znów się rozwija. Do bandu dołącza gitarzysta - Mick Ronson, a muzyka ewoluuje z piosenkowej (pierwszy album) poprzez psychodeliczno-folkową (drugi album) po psychodeliczno-hard-rockową. Przyznam uczciwie, że nie jestem fanem tego albumu. Podoba mi się "All the Madmen", podoba mi się ballada "After All". Może z tego powodu, że to najbardziej "progresywne" fragmenty tego albumu? Oba z nich mogłyby się znaleźć na jednej z pierwszych płyt np. VdGG.
Jeżeli chodzi o całą resztę, to zaczyna się to co przez kolejne dekady będzie charakteryzowało Davida Bowie. On jednocześnie inspiruje się innymi i sam jest inspiracją. To jest tok 1970, co prawda końcówka, wiele klasycznych płyt już ujrzało światło dzienne, ale część dopiero "na dniach" zobaczy. Słychać tutaj chwilami Black Sabbath czy Led Zeppelin, z drugiej strony Marca Bolana i T.Rex, ale również mam uszach całe frazy dźwiękowo-wokalne z wczesnego Roxy Music, którego debiut płytowy przypadł na 1972 rok. Mam w głowie nawet pewne skojarzenia z pierwszymi albumami Alice Cooper.
Co ciekawe, biegnie się z tym fajnie i rytmicznie. Powiem więcej - biegając, ten album podoba mi się znacznie bardziej niż na fotelu w domu.
Co do utworu tytułowego, zazwyczaj zachowuję się jak purysta i uważam, że oryginał jest lepszy, ALE w tym wypadku, dodatkowo podkreślając, że fanem Nirvany nie jestem - Nirvana zagrała The Man Who Sold The World ciekawiej :)
1971 Hunky Dory(biegałem i słuchałem 03.10.2024)
To zawsze była moja ulubiona płyta Bowiego. Jeszcze bardziej folkowo-progresywna a mniej heavy rockowa niż poprzedniczka. Dodatkowo tutaj jest Life on Mars?. Myślę, myślę i myślę... i nic innego nie przychodzi mi do głowy - to jest mój no. 1 z wszystkich piosenek jakie skomponował.
Dawid Bowie dalej, uparcie nie chce tworzyć swojego stylu. Dalej zakłada maski, puszcza oczka lub składa hołd w kierunku innych artystów. Song For Bob Dylan jest zaśpiewane głosem 1:1 jak bohater tytułowy. Na Hunky Dory są również nawiązania do Velvet Underground czy Neila Younga. Ale całość jest spójna się nieźle broni.
Davida Bowie najpierw średnio lubiłem, potem lubiłem bardzo, na poziomie uwielbienia, a potem jakoś mi przeszło. Mam wrażenie, że kiedy w pewnym stylu zaczął dochodzić do perfekcji to zamiast szlifować rzemiosło i dekorować je geniuszem, chłop robił skok w bok i w lekko innym gatunku zaczynał wszystko od zera.
Z drugiej strony taka multigatunkowość jest bardzo wdzięczna do słuchania chronologicznie album po albumie. Nie zmienia się w nich tylko głos, ale cała reszta co kilka albumów robi pełen piwot.
1967 David Bowie(biegałem i słuchałem 25.09.2024)
Pierwszy album Davida Bowie nie pozostawia za sobą absolutnie innych wspomnień niż takie, że w śmiesznej, skocznej muzyczce śpiewa TEN CHARAKTERYSTYCZNY GŁOS! Ale takie albumy zaliczała większość tuzów kolejnych dekad. Genesis rozpoczęło od pioseneczek na albumie From Genesis to Revelation, King Crimson w niemal identycznym składzie jak na wielkim debiucie nagrało The Cheerful Insanity of Giles, Giles & Fripp. Nie każdy był Beatlesami w 1967 roku.
Słuchając debiutu Bowiego chciało mi się mniej więcej tak samo biegać jak Bowiemu wracać do tego albumu, czyli głównie marszem i najlepiej w przeciwnym kierunku. Ja osobiście byłem kilka dni po Małym Wielkim Biegu, a Dawid Bowie na początku kariery, na którą na przemian spoglądał raz niebieskim a raz brązowym okiem. Słuchając tego albumu nie pozostaje mi w pamięci kompletnie nic i gdyby Bowie nie zrobił później tego co zrobił, absolutnie nikt by nie wspominał takiego grajka jak on.
1969 Space Oddity(biegałem i słuchałem 29.09.2024 )
Spoglądając na tę okładkę widzimy już zupełnie innego artystę, rockmana wpatrującego się w przestrzeń kwasowym wzrokiem. To nie jest grzeczny chłopiec z ulizaną lekko przydługą fryzurką, ale artysta, który przebił lodową taflę i wyskoczył ponad muł zapomnienia. Gdyby to była jego ostatnia płyta, gdyby nie osiągnął nią sukcesu, który pozwolił mu tworzyć dalej, gdyby jak Rodriguez poszedł pracować na budowie, to i tak byłby artystą niezapomnianym. W tym momencie z racji jednego przeboju, który rozpoczyna ten album. Powiedzieć "przeboju" to mało... piosenka Space Oddity to hymn, ma swoje miejsce nie tylko w kosmosie, choć w 2013 roku było bardzo głośno o niej, gdy Chris Hatfield wykonał ten utwór.... na stacji kosmicznej i zamieścił go na youtube. 54 mln odtworzeń.
Ale nawet gdyby nie została zagrana w kosmosie, to i tak popkultura wyniosła by tę piosenkę na wieczny piedestał. Bo ona po prostu jest 10/10.
Pierwszą i drugą płytę Davida Bowie dzielą dwa lata. Ale w kategorii zmiany w repertuarze, uważam ją na pierwszy piwot. Zamiast krótkich teatralnych pioseneczek mamy rozbudowane psychodeliczne kompozycje. W Tylko Rocku z 1998 roku napisali, że jest to pomost pomiędzy wczesnym pastiszowym Bowiem a rasowym rockmanem. Wydaje mi się, że pomost był był rok wcześniej, w 1968 roku, czyli wtedy, kiedy Bowie nie wydał żadnej płyty, a Space Oddity z 1969-tego pokazuje Davida już całkowicie po drugiej stronie. Drugim najważniejszym fragmentem tego albumu jest 9-minutowy Cygnet Committee. Struktura kompozycji bez cienia wątpliwości jest zbudowana na art rockowych wartościach. A sam fakt udziału w sesji na tym album Ricka Wakemana, który chwilę później zasilił Yes może być dodatkową rekomendacją.
Myślę, że gdyby Dawid Bowie w tym momencie swojej kariery postanowił nagrać klasyczny album art-rockowy i zebrałby odpowiednich muzyków, to powstałoby dzieło absolutne.... ale czy na pewno docenione? Czy pominięte przez rynek i krytykę jak choćby absolutnie genialny Stormcock - Roya Harpera?
Bowie nie tracił czasu aby być mistrzem w jednej dziedzinie. Kiedy osiągał w niej wystarczająco dużo - zaczynał robić coś innego. O to mam do niego w pewnym sensie żal, bo przez całą karierę nie nagrał ani jednego albumu przegenialnego. Wspomniany Tylko Rock trzem albumom daje maksymalna notę, ale to są noty w skali innych albumów...
Space Oddity oceniona została na *** gwiazdki na pięć. Być może taka nota była koniecznością ustalenia gradacji do kolejnych trzech albumów, gdzie każdy kolejny wydawał się lepszy.
Kiedy spojrzałem na total time tego albumu, czyli 48 minut szybkie obliczenia powiedziały mi, że przy obecnej formie muszę biec 8 km aby zmieścić się w czasie. Poleciałem na mały zbiornik i zakręciłem 6 kółek jak chomik. Z półprzymkniętymi oczami, omijając niedzielnych spacerowiczów i pieski na za długich smyczach. Zastanawiałem się, czy uda mi się przebiec wszystkie płyty Dawida Bowie, czy może zrezygnuję na początku lat 80-tych jak kiedyś z Eltonem Johnem. Ale Dawid mnie nie znudzi stylem, bo patrząc na jego dyskografię - styl zmienia się co kilka albumów, ten sam pozostaje tylko głos.
Zacznę robić również swoje własne "The Best of David Bowie". Wybór pierwszej pozycji jest oczywisty.
Dzisiejszy parkrun od startu do mety biegliśmy w grupie z Bartkiem i Adamem. Nie forsowaliśmy zbytnio tempa, ponieważ jutro jest półmaraton w Gdańsku. Co prawda Adam nie bierze w nim udziału. Bartek też nie. Ja również nie będę uczestniczył w tej imprezie, ale.... prawo ulicy mówi jasno: "dzień przed półmaratonem nie można forsować tempa na parkrunie".
fot. Łukasz Zwoliński
3/4 biegu trzymała się nas Sylwia, ale ona chyba nie wie, że jutro jest półmaraton, bo nie dostosowała się do naszego zachowawczego tempa. Biegł jeszcze z nami Sebastian, ale nie mógł się zdecydować czy miał dziś trenować nordic walking czy bieganie, więc połączył jedno z drugim i biegł obok nas z kijkami. Kazaliśmy mu się oddalić bo psuł nam wizerunek na zdjęciach, że niby biegniemy w tempie piechura :)
Jesteśmy z Dominikiem na 15-stym kilometrze biegu. Tasiemka za tasiemką biegniemy jak po sznurku, kilkadziesiąt metrów za nami ciągnie się biegacz w czerwonej koszulce, co tym bardziej utwierdza nas, że wszystko jest OK.
NAGLE...
z naprzeciwka pędzi w naszą stronę biegacz z taką samą grafiką na numerze biegowym.
Krzyczę do niego:
- Czy my dobrze biegniemy?!
- NIE WIEM! - odpowiada i znika.
Pytanie kompletnie nie miało sensu. Bo skąd niby miałby wiedzieć jaki jest nasz cel i pomysł aby oceniać czy robimy to dobrze.
Po minucie biegnie dwóch kolejnych. Tym razem Dominik przejmuję głos i stara się zadać bardziej sensowne pytanie.
- HEJ! Czy już tędy biegłeś dziś?!
- NIE! - odpowiada i znika.
W mojej głowie fakty zaczęły się składać jak czteroelementowe puzzle w rękach dziecka.
1. Biegniemy pod prąd, bo w pewnym momencie pomyliliśmy trasę i bezwiednie odnaleźliśmy ją w innym miejscu i z innym zwrotem.
2. Musimy zawrócić więc sprawdzam mapę na telefonie i staram się dopasować ją do tracka
3. Ten telefon, który przed chwilą do mnie dzwonił i dwa razy odrzuciłem to nie sprzedawca fotowoltaiki tylko ta sama osoba, z którą teraz rozmawia Dominik i mówi do niej: "tak tak, właśnie się zorientowaliśmy i już patrzymy jak wrócić na szlak"
Każdy z nas w pakiecie startowym dostał prostopadłościan o wymiarach połowy snickersa. Nadajnik GPS przypisany do numeru startowego. Trochę przed startem kręciliśmy nosem
- Po co to nam hehehe?! Czy my będziemy dwa dni po Bieszczadach biegać? - dziwił się Michał
- Łooooo! A co to jest?! - dziwił się jeszcze bardziej Dominik
- A gdzie ja to mam wsadzić? - martwił się Piotr
4. Organizatorzy zadzwonili do nas, bo na tymże "nikomu niepotrzebnym" GPS właśnie odkryli, że na chwilę staliśmy się liderami biegu, niestety biegnąc nie w tę stronę.
Trochę się cofnęliśmy, trochę udało się ściąć nawrót na azymut przez las i znaleźliśmy się znów na ścieżce... mając jakieś 1,5 km ekstra.
Electric Light Orchestra to dla mnie zespół jednej płyty. Oczywiście poprzednie zdanie w skali globalnej to kompletne nieporozumienie, bo to genialna grupa, która wydała kilkanaście albumów. Ale dla mnie istnieje tylko jedna: Time z 1981 roku.
W odpowiednim czasie, w odpowiednim miejscu nie trafiłem z resztą płyt. Kiedy miałem głowę jak gąbka po prostu nie skrzyżowałem z nimi drogi, a teraz... teraz to ja już tylko lubię to co kiedyś słyszałem :) Mam nawet ich 4 winyle, ale po parokrotnym przesłuchaniu bezpowrotnie trafiły na półkę.
Ale co innego Time. Ten album gdzieś pod koniec lat 80-tych trafił do mojego domu na stronie B kasety TDK AD90 (strona A zajęta była przez Ammonia Avenue - The Alan Parsons Project). Wtedy głowa była jak gąbka. I nasączyłem się tą muzyką do tego stopnia, że wydaje mi się, że nawet dziś nie ma dla mnie nuty zaskoczenia w tej ścianie dźwięku nagranego w Musicland Studios w Monachium.
Pierwsze na myśl przyszły mi słowa z debiutu Budki Suflera - a po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój (bądź raki). Pierwszy bieg 42+ od 4 lat! I to nie zwykły bieg a powrót do tego co wspominamy z chłopakami najcieplej - przygoda.
Niebieski Szlak Kartuski czyli... przygoda. Taka jak dawniej. Powiedziałbym, że dokładnie taka jak dawniej, ani lepsza, ani gorsza czyli wspaniała.
A było to tak:
- Chłopaki, a może byśmy pobiegli w czwartek 15 sierpnia z Tczewa szlakiem do Gdańska?
Sprawdziłem na mapie. 40 km. W głowie z jakiegoś powodu zakodowałem sobie, że 35 km, więc ogólnie jak najbardziej byłem za. Po płaskim. Finisz przy Urzędzie Wojewódzkim czyli możliwość konsumpcji pizzy po biegu i generalnie fajnie.
Ale na tydzień przed biegiem zaczęły nad ten pomysł nadciągać ciemne chmury. A dosłownie - ich kompletny brak. Miała być patelnia. Z Tczewa do Gdańska owszem, biegnie się po płaskim, ale niestety nie ma drzew i bóg Ra nie byłby łaskawy dla naszych głów. Dodatkowo problem z brakiem otwartych sklepów w dzień wolny od pracy. Może są, ale może ich nie ma. A podczas 40 km w skwarze trzeba się porządnie nawodnić. Pół litra wody we flasku nie wystarczy.
- To może pojedziemy rano PKMką do Kartuz i zbiegniemy do Gdańska?
Kiedy dwa dni temu Garmin (którego powoli uczę się już jako tako obsługiwać) powiedział mi po przebiegnięciu 10km, że mam odpoczywać 59 godzin.... policzyłem szybko.... że to mniej więcej do niedzieli rano.
- Eeeeej, a parkrun? - odpowiedziałem w myślach Garminowi
Dwa tygodnie temu byłem 66-ty z czasem 28:17 (to najlepszy czas od 4 lat) i pomyślałem, że dziś wypadałoby pobiec szybciej. Parkrun od zawsze staram się traktować jako mini-sprawdzian i lecieć go przynajmniej na 90% możliwości. Zmęczyć się na krótkim dystansie jest dla mnie ważniejsze niż spotkać się i pogadać. Aczkolwiek można zawsze to zrobić przed i po biegu.
Dziś na przykład początek dnia zrobił mi Adam, który prezentował się na starcie jakby właśnie wyszedł z krzaków po walce z dzikiem w błotnym transgatunkowym MMA. Mówił, że się po prostu przewrócił, ale nie nie wiem jak można się tak przewrócić aby być uwalonym z przodu, tyłu i nawet na czubku głowy. Chyba bardziej się sturlał :) Bardziej wierzę w wersję z dzikiem. Mało kto go widział, ale prawdziwy dzik na wysokości startu stał jakieś 20 metrów dalej w krzakach i prężył szczecinę. Jednak nie podchodził bliżej. Czuł respekt przed Adamem.