- 1975 - Young Americans
No i mamy pierwszą naprawdę solidną zmianę stylu. Po trasie w USA David Bowie zwariował na punkcie filadelfijskiego soulu i w tamtejszym studiu Sigma nagrał ten album. Niewiele tu z rocka, niewiele z folku, i przede wszystkim Bowie zrzucił z siebie glam-rockowy pióropusz. Jego śpiew stał się inny, mniej wymuszony, mniej forsowany, bardziej melodyjny. Jest soul, funk, gospel! WOW!
Tej płyty słucha się bardzo bardzo dobrze! I teraz uwaga: dopiero wczoraj przesłuchałem jej w całości od A do Z po raz pierwszy w życiu. Jak ja mogłem pominąć taki rodzynek? Po przeczytaniu tekstu z wkładki z Bowiem w Tylko Rocku we wrześniu 1998 jakoś (mimo oceny 4 na 5) stwierdziłem, ze skoro nie ma tutaj rocka, a eksperymenty z pogranicza prog-rocka przyjdą dopiero za dwa albumy po "zejściu się" z Brianem Eno, nie muszę za wszelką cenę znać ten płyty i poświęcać swojego ubogiego kieszonkowego akurat na ten album.
Nie wiem czy kiedykolwiek bym go przesłuchał gdyby nie ten auto-challenge i bieganie płyta po płycie. Może nawet nigdy w życiu. A tak - słucham jej dziś cały dzień, kolejny i kolejny raz.
- 1976 - Station to Station
Wstałem o 4:30 i nie mogłem zasnąć. Normalne w moim wieku :) Dobry moment aby bardzo powoli wstać, wypić kawę i wyjść pobiegać. Następny w kolejności czekał mnie album Station to Station. Dawid Bowie w kolejnym wcieleniu - The White Thin Duke. Kiedy trakcie pierwszego kilometra leciał w słuchawkach utwór tytułowy przyszła mi do głowy myśl, czy czasem tak właśnie w 1975 roku nie brzmiałby Peter Gabriel, gdyby nie miał Banksa, Rutheforda, Hacketta i Collinsa jako współtwórców muzyki? Gdyby The Lamb Lies Down On Broadway miało być solowym albumem Gabriela, pozbawionym wirtuozerskich progresywnych wstawek? A może to David Bowie chciał stworzyć muzykę trochę bardziej skomplikowaną, będącą pomostem to majaczącej na horyzoncie współpracy z Brianem Eno? Ale pod żadnym pozorem nie jest to płyta progrockowa. Ona ma taką unoszącą się mgiełkę zakombinowania, która towarzyszyła również progresywnym grupom, które wychodziły z głównego kanonu. Ale więcej tutaj chociażby soulu będącego echem poprzedniego albumu. Stay brzmi jak z repertuaru Steviego Wondera. World on the Wing niesie w trakcie biegu dokładnie tak jak wskazuje jego tytuł. Ale największą perłą jest przepiękny Wild is the Wind.
Płytę kupiłem w wersji LP w 1999 roku w Paryżu za 3 franki. A po powrocie z podróży wręczyłem jako prezent urodzinowy mojemu najlepszemu kumplowi z tamtych czasów - Adamowi. Mam nadzieję, że masz ją do dziś :)
* * *
Moje prywatne "The Best of David Bowie"
- Space Oddity
- Life on Mars?
- Wild is the Wind
- ...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz