Tydzień temu w piątek na spacerze z psem spotkałem Krzyśka Łapucia. Zatrzymał się na chwilę, wyłączył zegarek, zdjął rękawiczkę, przywitał się mierząc mnie wzrokiem i rzucił coś co zapamiętałem jako nawiązanie do naszej rywalizacji:
- "Widzę, że czasu masz coraz mniej, bo ja jestem coraz bliższy sub40"
Być może (a raczej z pewnością) brzmiało to zupełnie inaczej, ale zrozumiałem to tak, że ja znów przybieram kilogramy a Łapuć urywa sekundy.
Chwilę potem dodał:
-"Widzę, że Dawid Bowie jest na dobrej drodze aby dołączyć do Eltona Johna."
To nawiązanie do przerwanej przeze mnie dyskografii Eltona Johna, a następnie odłożenia butów na kołek na 4 lata.
Odpowiedziałem mu, że po rocznicowym "Ziggim", który pobiegłem 10-tego stycznia, w rocznicę śmierci Davida mam spory problem, bo następna na liście jest pozycja "Aladdin Sane"
NIGDY nie lubiłem tej płyty. Nawet nie kupiłem jej sobie na oryginalnym CD ani LP. Jedyna wersja jaką miałem to egzemplarz od Miszy z Kaliningradu. Przez lata ten album wydawał mi się niczym innym jak kręceniem się Davida na własnej pięcie i odcinaniem kuponów od Ziggiego Stardusta. Być może nawet sam David Bowie nie do końca pamiętał jak nagrywał ten album, bo były to czasy kiedy na scenie rockowej rządził i rozdawał "brown sugar".
Drugim powodem, który sprawił, że nie słuchając tej płyty przez 20 lat wydawała mi się wciąż kiepska, jest singel z niej pochodzący czyli "The Jean Geni". Statystycznie słuchając radia można na niego trafić ze dwa razy do roku jadąc samochodem i poklepując kierownicę śpiewać tę prostą piosenkę razem z Davidem... dżindżi lajlajlajlaj dżindżini lajlajlaj... utwór o estetyce gorszej kopii Born to be Wild.
I kiedy Łapuć tydzień temu w piątek pobiegł w swoją stronę to stwierdziłem, że to będzie dobry weekend na przełknięcie tej gorzkiej pigułki i zaliczenie Aladdin Sane. Mentalnie byłem gotowy... ale dzieciaki przywlokły ze szkoły jakiegoś rotawirusa i każdy domyśla się jak się się skończyło... dokładnie tak się domyślacie.
I nastała niedziela tydzień później. Obudziłem się o 5-tej rano i nie miałem co robić. Muzyki głośno puszczać nie będę bo mnie rodzina zabije, że ją budzę. Za oknem lekko kropi, ale jest dość ciepło. Pies śpi pod kołdrą i nie ma zamiaru wyjść (bo kropi). To może dzisiaj? Słuchawki na uszy i w drogę.
- 1973 - Aladdin Sane
Nazwa albumu to gra słów. A Lad Insane - szalony chłopak. Na okładce słynny do dziś makijaż z kolorową błyskawicą na oku. Aladdin Sane - kolejne wcielenie Davida Bowie. Bałem się, że cały album będzie rockowo-glam-rockowym misz-maszem opartym na prostych rytmach i melodiach. Tak go zapamiętałem i praktycznie tak się rozpoczyna (Watch That Man). Ale już drugi, tytułowy kawałek bardzo szeroko otworzył mi uszy. C'mon? To jest ten album, którego jak ognia unikałem przez 20 lat? Początek rozkręca się delikatnie jakby kompozycja z Year of the Cat - Ala Stewarta, ale pod koniec na pianino wskakuje rzeczony kot, a za nim pies i biegają po klawiaturze tworząc szalone solo na 8 łap. WOW! To nie jest prosta piosenka! To jest aranżacyjne szaleństwo! Dalej mamy ciąg piosenek, które dopiero teraz postrzegam jako pomost pomiędzy Ziggim a dalszą karierą Bowiego. Drive-in Saturday, Panic in Detroit, Cracked Actor i monumentalny, wielowątkowy, quazioperowy Time. Jeszcze klasyczna 3-minutowa perełka - The Prettiest Star.
I dopiero po tym ciągu następuje pierwsze otrzeźwienie. Z fascynacji każdą sekundą i zasłuchania w każdą nutę wyrwa mnie cover Rolling Stonesów - Let's Spend the Night Together i wspomniany singlowy The Jean Genie. Album zamyka Lady Grinning Soul - kompozycyjnie i aranżacyjnie bardzo na plus... a maniera śpiewu Bowiego jest jakby forpocztą tego co dostaniemy 3 albumy do przodu na Station to Station.
Podsumowując: bałem się, że będzie to album "do przemęczenia" a okazało się, że dużo bardziej męczyłem się dwa tygodnie temu przy Ziggim Starduście. Patrząc na średnie tempo forma też idzie do góry hehehehe ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz