niedziela, 13 marca 2016

Sąd Ostateczny - czyli o tym jak zobaczyłem Memlinga i odstawiłem mięso


Dobrze, że nie planowałem tego weekendu, bo gdybym jakkolwiek spróbował to zrobić musiałbym wszystkie plany wywrócić do góry nogami. Zaś po 48 godzinach od piątkowego powrotu z pracy wydarzyło się kilka ciekawych rzeczy, które wpłynęły na moje "odważne" deklaracje na kolejne miesiące.


Piątek - NIEBO


Nie jestem gadżeciarzem... tak mi się wydawało. Może to tylko kwestia odpowiedniego gadżetu? Nie kręcą mnie buty, biegam około 3000-4000 km w jednej parze. Słuchawki są dla mnie wyłącznie narzędziem do osiągnięcia czystego dźwięku. Gdyby były gadżetem, gdzie cena nie grałaby roli - biegałbym w Grado i wmawiał wszystkim, że poza genialnym dźwiękiem nadają się do biegania.

Ale kiedy wróciłem w piątek z pracy i zobaczyłem w moim domu wózek Thule Glide, który dotarł do mnie kurierem bezpośrednio od Thule coś we mnie pękło. Poczułem ten rodzaj szczęścia, który kiedyś doświadczył Stasiu jak kupił sobie nowego Fenixa. Albo Dominik, który wylosował darmowy bon na posiłek w barze wegetariańskim. Albo Michał, który włącza sobie Spotifaja w wannie ze swojego iPhona i pisze do mnie na messengerze :)

Thule Glide będę testował przez kilka tygodni. Panowie z Thule docenili moje blogowe starania i z własnej inicjatywy podesłali mi ten bolid. Siedziałem więc w piątek na kanapie i po prostu się na niego patrzyłem. Z przodku, boku, składałem, rozkładałem. Jest po prostu PRZEPIĘKNY. I wtedy zacząłem planować weekend. Cała sobota i niedziela miała być ustawiona w rytmie Thule Glide.


Sobota - PIEKŁO


Nie pojechałem na parkruna, bo w piątek przyszedł do mnie Kamil i troche na mocno opiliśmy wózek. Pomyślałem więc, że najpierw coś zrobimy wspólnie cókami, a po południu zajmę się synem i przetestujemy Thule w terenie. Ponieważ jestem beneficjenem Karty Dużej Rodziny - w ramach rozrywki postanowiłem zabrać córki DARMOWĄ komunikacją miejską i odwiedzić Muzeum Narodowym za ZŁOTÓWKĘ.  

Powiem szczerze, że nie pamiętam kiedy ostatni raz jechałem do centrum komunikacją. Albo jeżdzę samochodem, albo biegam. Dlatego jazda autobusem, potem przesiadka na tramwaj była na mnie trochę abstrakcją. Po co jeżdzić dookoła, skoro w linii prostej jest znacznie krócej? - ciągle myślałem w ten sposób. Albo - Minęło już 20 minut odkąd wyszedłem z domu, a jakbym biegł byłbym tutaj już po 12-stu.

Dzieci oczywiście zgłodniały. W pobliżu Muzeum Narodowego jedyne miejsce, które przyszło mi do głowy to Mitte. Wchodzimy tam o 13-tej, 2 godziny przed zamknięciem. Zamawiam trzy pączki i trzy herbaty. Pani mówi, że nie może mi zrobić herbaty, bo już .... umyła czajnik! Pytam, że czy mogę chociaż zjeść ciastka w środku. Pani po namyśle, dość niechętnie podaje mi tekturowe talerzyki. Czuję się trochę jak natręt. Jedząc pączki wchodzi jeszcze jedna osoba i zostaje wyproszona tym samym tekstem - Nie mogę Panu zrobić kawy bo już czajnik umyłam.  W środku jest też ktoś kto wygląda na managera... próbuje ratować ten PR-owy blamaż sympatycznie pytając jak smakują pączki i tłumacząc, że w soboty Mitte jest otwarte tylko pro forma. Bo to miejsce nastawione w 99%-takch na pobliski Urząd Wojewódzki. Okej :) Pączki smaczne, ale herbaty brakowało. Drugi raz przyjdę ze swoim czajnikiem. 

Muzeum Narodowe było czynne. Upewniłem się, czy nie zamykają czasem za 2 godziny i czy na pewno nas wpuszczą :) Wpuścili. Wstyd sie przyznać, ale mimo, że od urodzenia mieszkam w promieniu 20 km od Gdańska - byłem tutaj pierwszy raz. Wyzwanie było fajne. Przez 1,5 godziny ze wszystkich sił, używając pokładów wyobraźni starałem się tak zanimować zwiedzanie, aby było ciekawie dla moich wczesnoszkolnych dziewczynek. Przed gablotą z porcelaną opowiadałem ilu Chińczyków 300 lat temu mogło najeść się ryżu w wielkiego talerza. Przy meblach gdańskich wizualizowałem z jak by wyglądał ich pokój w poprzedniej epoce. A przy obrazach pokazujących scenę z polowania robiłem zagadki w stylu "kto znajdzie więcej lisów". 

A na koniec zobaczyliśmy Sąd Ostateczny. Staliśmy tutaj z 10 minut i naprawdę mocno się gimnastykowałem opowiadając co przedstawiają jego elementy... Wycieczka była super. Co tydzień będę zabierał dzieciaki autobusem do jakiegoś muzeum :)

Kiedy wróciliśmy do domu miałem w końcu dopaść ten fantastyczny bolid F1 i sprawdzić jak będzie sie sprawował w terenie. Ale... zacząłem się dziwnie czuć. Z każdą minutą coraz gorzej. Dopadły mnie dreszcze, nie byłem w stanie nawet chodzić. W głowie kołatała mi cała lista rzeczy, które zjadłem przez ostatnie dwa dni. Przyznaję się... jadłem w czwartek kebsa. W piątek z Kamilem zrobiliśmy sobie tatara.  Do tego w sobotę na śniadanie z resztki wołowiny upiekłem kotlety i zjadłem burgera. Mięso, mięso, mięso... I wtedy dopadło mnie tak potężne, miażdżące zatrucie pokarmowe, że zaoszczędzą Wam opisu co działo się przez kolejne godziny... To było piekło.

Niedziela - CZYŚCIEC



Kiedy obudziłem się dziś rano wciąż ledwo żyłem. Naprawiałem się jednak z każdą kolejną godziną. Jedynym pokarmem, który byłem w stanie przyjmować to sączona małymi łykami cola. Pogoda za oknem była jednak cudowna, świeciło słońce, a Thule Glide łypał na mnie prosząco z korytarza. Postanowiłem wyjść na 5 kilometrowy marsz. Ubrałem jednak sportowe buty, bo podobno z tym wózkiem nie da sią chodzić - on wyrywa do przodu jak ferrari, któremu lekko muskasz pedał gazu. Wychodząc zadzwoniłem do Dominika, czy nie chce ze mną przespacerować kilku kilometrów i pogadać o wegetarianizmie. Dominik właśnie przyrządzał kaszotto i powiedział, że jak zje to mnie znajdzie i dołączy. 

No więc krążyłem sobie po osiedlu testując wstępnie wszystkie rozwiązania tego wózka, podczas kiedy Ksawery smacznie spał. Zasnął dosłownie 30 sekund od rozpoczęcia spaceru. A ja po kolejnych 30 sekundach zacząłem biec. Z tym wózkiem ciężko po prostu iść... Pod koniec moich testów na pewno podsumuje wszystko w jednym artykule, ale już teraz muszę napisać, że zachwyciła mnie regulacja daszku. Jak wieje od frontu - można go przesunąć na sam dół, aż do krawędzi nóżek i patrzeć na dziecko w przerwie od strony rączki. 

Czekając na Dominika zrobiłem 6 km. Po koszmarnej nocy z ostatnim posiłkiem jedzonym 24h temu. Ale czułem się dobrze. Na tyle, że postanowiliśmy biec tak długo, aż Ksawery się obudzi. Szczerze mówiąc spodziewałem się, że stanie się to mniej więcej po 10 km. Tymczasem krążąc między zbiornikami retencyjnymi (jeden wykostkowany, drugi au naturel), wymieniając się wózkiem jak zgrana para gender, nakręciliśmy 20 km! Kompletnie nie spodziewałem się, że po piekle, w którym byłem 12 godzin temu będę w stanie przebiec taki dystans. 

I jeszcze najważniejsze. Zawsze jak rzygam, to coś zmieniam w moim życiu. Rok temu po pamiątnych Walentynkach z Ewą, Grażką i Michałem na pół roku totalnie odstawiłem alko. Dziś rano obudziłem się z innym postanowieniem. Mięso jest złe. Nie deklaruję, że na zawsze, ale na jakiś  czas przechodzę na wege. Przynajmniej na tyle aby zobaczyć, jaki wpływ będzie to miało na mój organizm i na moją wagę, z którą, mówiąc wprost - nie radzę sobie. 

Dominik jest dzisiaj najszczęśliwszym człowiekiem. Od wielu miesięcy mnie namawiał do tego kroku. Ja tradycyjnie nie mogłem podjąć tej decyzji kierowany rozsądkiem, ale czekałem na znak z góry. No i zobaczyłem Memlinga i odstawiłem mięso.




1 komentarz:

  1. Aaa, znam te wózki. Niezłe cacka :)

    Co do gadżetów to też jest mi to obce jak Tobie.
    Co prawda ostatnio kręcą mnie butki biegowe.
    I to nie tylko ze względu na pracę ;)
    Trudno nazwać mnie gadżeciarzem, bo mam swój cel w kilku parach butów.

    pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń

Podobne wpisy