Kręcąc sie na peronie nagle podeszli do nas: główny organizator Zwo Lo i dwójka kolegów. Na którymś z przystanków dołączyła kolejna dwójka. Hmmmm. Czy to na pewno był dobry pomysł? Czy aby nasza wspólna biegowa przygoda nie zakończy sie po pierwszym kilometrze, kiedy stwierdzę, że nie jestem w stanie trzymać tempa 4:00min/km? Panowie wyglądali jakby biegali od urodzenia, skóra i mięśnie, zero tłuszczu, profesjonalny sprzęcik, rzeźniki i inne biegi górskie w CV. Ja dwa lata temu ważylem 130 kg i wciąż mam sporo do zrzucenia. Cały mój kontakt z biegami gorskimi polega na tym, że nie udało mi sie zapisać na rzeźnika i strzeliłem focha na wszelkie organizowane biegi po górach.
O 8:10 wybiegliśmy spod dworca w Gdyni. Dokładnie z miejsca, gdzie zaczynał się żółty szlak. Powietrze wydawało się być ciepłe i bardzo wilgotne. Droga ruszyła od razu pod górkę i przyznam, że po pierwszym kilometrze absolutnie nie byłem pewny kolejnych. Na szczęście stopniowo, kilometr po kilometrze stawałem się coraz pewniejszy, że zakończę wycieczkę razem z ekipą. Nie bałem się odległości, biegałem wielokrotnie podobne i dłuższe, ale bałem się tempa. Na szczęście kości się rozruszały i jakoś poszło, a tempo było normalnie, takie jakim biegam z kolegami z Tricity Ultra.
Pierwszy przystanek zrobiliśmy po 10 km w najwyższym punkcie Trójmiasta - wzgórzu Donas - 205 metrów n.p.m. Dodatkowo, ci, co nie mają lęku wysokości ;) weszli na platformę widokową.
Do kolejnego przystanku mieliśmy następne 10 km. Po ostatnich przygodach na Tricity Ultra, kiedy przez 80 km piłem praktycznie tylko wodę i kontestowałem konieczność picia izotoników tym razem postanowiłem zaplanować bieg zgodnie z regułami rozsądku. Jadłem mimo braku uczucia głodu. To w ogóle jest dziwne uczucie. Siedząc w domu na kanapie po kilku godzinach miałbym już pewnie spore ssanie z żołądka, a biegnąc, czyli spalając energię kilku lub kilkunastokrotnie szybciej uczucie głodu odczuwalne jest zupełnie inaczej. Czuć tylko jak spada energia i kończą się siły. Ale wtedy najczęściej jest już za późno i trzeba chwilę powalczyć z kryzysem. Z tego też powodu jeszcze przed 20-tym kilometrem zjadłem banana, poczęstowałem się migdałami i batonem energetycznym od Jarka, a z bukłaka piłem wodę zmieszaną z oshee w stosunku 1:1. To wszystko miało umożliwić mi przetrwanie całego biegu na świeżości, bez kryzysu.
W okolicach 20-tego kilometra urządziliśmy krótki postój w Gołębiewie.
Kolejny większy przystanek przewidziany był dopiero na Matarni. Całe szczęście, bo zapasy picia i jedzenia które miałem powinny starczyć właśnie na około 30 km. Gdybyśmy mieli biec dłużej przez las, wtedy zapewne padła by decyzja o zjedzeniu najpożywniejszego z nas i niestety musiałbym w trybie natychmiastowym odłączyć się od grupy i ewakuować w gęstwinę. Trasa cały czas prowadziła leśnymi ścieżkami zbieg, podbieg, zbieg, podbieg... kiedy na 32 kilometrze dotarliśmy do Matarni wydawało mi się, że praktycznie już tylko z górki. Jednak okazało się, że było to marzenie niepoparte wiedzą o szczegółach technicznych szlaku żółtego :)
W Lidlu uzupełniliśmy zapasy i urządziliśmy na trawce przed krótki niedzielny piknik z napełnianiem bukłaków, ciastkami z czekoladą, suszonym imbirem i nawet puszką pepsi.
Z Matarni ruszyliśmy w lasami w kierunku Matemblewa. Tę część trasy dość dobrze znałem, bo biegamy tam praktycznie przy każdej sposobności odwiedzając Michała i jego tereny. Można powiedzieć, że zacząłem czuć się trochę jak w domu. Jeszcze tylko wspólna fotka w Matemblewie i wydawało się, że spokojnie sturlamy się do Gdańska pod dworzec PKS, gdzie kończył się szlak żółty. Minęliśmy tam także najpiękniejszą zakonnicę na świecie.... No chyba że po 35 km każda zakonnica jest piękna.
Minęliśmy ulicę Potokową, do mety naszej wycieczki zostało około 8 km, i wtedy pojawiła się przed moimi stopami taka górka, że dosłownie ciężko było się na nią wdrapać. Zwo Lo powiedział, że czeka nas jeszcze kilka takich. Ale jak? Ale gdzie? We Wrzeszczu? Okazało się, że są tam takie punkty widokowe, o których nawet nie miałem świadomości, że są, a co dopiero aby się na nie wybrać. Prawdą okazało się także to, co mówił Dominik, że z Góry Gradowej prowadzi do Matarni szlak niemal wyłącznie lasami. Miesiąc temu próbowaliśmy na niego trafić, ale nawigator nie miał mapy i biegliśmy na czuja.
Z górki były faktycznie ostatnie 3 kilometry. Poszły gładko, w fajnym tempie. Nawet pokusiłem się o zdobycie finału naszej wycieczki, czyli Góry Gradowej - biegiem.
Na finiszu zameldowała się ósemka z rozpoczynającej bieg dziesiątki. Oficjalna wersja jest taka, że się odłączyli w trakcje, jednak bardziej pasuje tutaj historia, że zostali zjedzeni odpowiednio na 15-tym i 37-mym kilometrze. Bo czy ktoś zastanowił się jak to możliwe aby czarne monstrum o imieniu Negra przebiegło z nami taki dystans bez jedzenia? :)
Do domu wróciłem akurat na obiad. Spróbowałem zjeść go z rodziną na balkonie, ale dosłownie wtedy lunęła z nieba ściana wody. Gdybyśmy ociągali się godzinkę dłużej z biegiem, faktem stałaby się zapowiadana darmowa kąpiel. W domu przeglądając zdjęcia z biegu żona skwitowała moją wycieczkę słowami: "Jakbyś powiedział mi dwa lata temu, że będziesz spędzał niedzielę biegając po lesie z facetami w podkolanówkach to bym uznała to na największą niedorzeczność jaką można usłyszeć". A jednak, poznałem grupę facetów podkolanówkach i obcisłych gaciach i biegałem z nimi po lesie w niedzielę hehe :) Dzięki Panowie! Może kiedyś dowiem się czemu to robię...
Fotki na blogu zaczerpnięte od innych uczestników wycieczki biegowej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz