piątek, 31 stycznia 2025

Running with David Bowie - "Young Americans" & "Station to Station"

  • 1975 - Young Americans

 

No i mamy pierwszą naprawdę solidną zmianę stylu. Po trasie w USA David Bowie zwariował na punkcie filadelfijskiego soulu i w tamtejszym studiu Sigma nagrał ten album. Niewiele tu z rocka, niewiele z folku, i przede wszystkim Bowie zrzucił z siebie glam-rockowy pióropusz. Jego śpiew stał się inny, mniej wymuszony, mniej forsowany, bardziej melodyjny. Jest soul, funk, gospel! WOW! 

Tej płyty słucha się bardzo bardzo dobrze! I teraz uwaga: dopiero wczoraj przesłuchałem jej w całości od A do Z po raz pierwszy w życiu. Jak ja mogłem pominąć taki rodzynek? Po przeczytaniu tekstu z wkładki z Bowiem w Tylko Rocku we wrześniu 1998 jakoś (mimo oceny 4 na 5) stwierdziłem, ze skoro nie ma tutaj rocka, a eksperymenty z pogranicza prog-rocka przyjdą dopiero za dwa albumy po "zejściu się" z Brianem Eno, nie muszę za wszelką cenę znać ten płyty i poświęcać swojego ubogiego kieszonkowego akurat na ten album. 

Nie wiem czy kiedykolwiek bym go przesłuchał gdyby nie ten auto-challenge i bieganie płyta po płycie. Może nawet nigdy w życiu. A tak - słucham jej dziś cały dzień, kolejny i kolejny raz. 

 

  •  1976 - Station to Station

Wstałem o 4:30 i nie mogłem zasnąć. Normalne w moim wieku :) Dobry moment aby bardzo powoli wstać, wypić kawę i wyjść pobiegać. Następny w kolejności czekał mnie album Station to Station. Dawid Bowie w kolejnym wcieleniu - The White Thin Duke. Kiedy trakcie pierwszego kilometra leciał w słuchawkach utwór tytułowy przyszła mi do głowy myśl, czy czasem tak właśnie w 1975 roku nie brzmiałby Peter Gabriel, gdyby nie miał Banksa, Rutheforda, Hacketta i  Collinsa jako współtwórców muzyki? Gdyby The Lamb Lies Down On Broadway miało być solowym albumem Gabriela, pozbawionym wirtuozerskich progresywnych wstawek? A może to David Bowie chciał stworzyć muzykę trochę bardziej skomplikowaną, będącą pomostem to majaczącej na horyzoncie współpracy z Brianem Eno? Ale pod żadnym pozorem nie jest to płyta progrockowa. Ona ma taką unoszącą się mgiełkę zakombinowania, która towarzyszyła również progresywnym grupom, które wychodziły z głównego kanonu. Ale więcej tutaj chociażby soulu będącego echem poprzedniego albumu. Stay brzmi jak z repertuaru Steviego Wondera. World on the Wing niesie w trakcie biegu dokładnie tak jak wskazuje jego tytuł. Ale największą perłą jest przepiękny Wild is the Wind. 

Płytę kupiłem w wersji LP w 1999 roku w Paryżu za 3 franki. A po powrocie z podróży wręczyłem jako prezent urodzinowy mojemu najlepszemu kumplowi z tamtych czasów  - Adamowi. Mam nadzieję, że masz ją do dziś :)

* * *

Moje prywatne "The Best of David Bowie"

  1. Space Oddity
  2. Life on Mars?
  3. Wild is the Wind
  4. ...


środa, 29 stycznia 2025

Running with David Bowie - "Pin Ups" & "Diamond Dogs"

  •  1973 Pin Ups

Ten album mnie wymęczył. O ile Aladdin Sane okazał się naprawdę fajnie spędzonym czasem, to zbiór coverów z lat 60-tych nagranych w klasycznym dla tamtych czasów stylu Bowiego (czyli rock, glam-rock, elementy proto-punka) był dla mnie męczarnią. Bardzo rzadko tego typu albumy się "udają". I zazwyczaj powstają wtedy, kiedy albo artyście kończy się kontrakt z wytwórnią i swój nowy autorski koncept chce nagrać już na innych (finansowych) warunkach, albo po prostu wytwórnia wymusza nagranie płyty "przed Świętami". Tak było w przypadku Bowiego. Miał nagrać przed Świętami, więc zebrał chłopaków, trochę się przy tym pokłócił nagrał album z kawałkami The Who, The Kinks czy nawet Floydowskim "See Emily Play" i rozwiązał Spiders from Mars. 

 

  • 1974 Diamond Dogs

Z zamierzchłych czasów, kiedy byłem wielkim fanem Davida Bowie, wyciągam strzępy pamięci, że naprawdę bardzo lubiłem Diamond Dogs. Cieszyłem się więc, że nawet ruszając na trasę, która mnie psychicznie męczy (Azaliowa --> kierunek Zbiornik Jasień --> Azaliowa) będę miał ze sobą taką fajną płytę, dodatkowo, która trwa ledwie 38 minut, więc przy moim aktualnym tempie nie dobiegnę nawet do Orlenu kiedy będę mógł legalnie zawrócić. 

Nie lubię nie tyle tej trasy, ale nieuchronności i konieczności, które wiążą się z tym, że mam godzinę wolnego pod basenem. Czasem spędzam ją czekając na swojego dziedzica po prostu w samochodzie i grając w szachy, oglądając olxa i przewijając rolki. Ale ten imperatyw biegania mnie przydusza i kiepsko ogląda się rolki z wyrzutami sumienia. Dlatego nie lubię tej trasy, bo to ona nade mną panuje a nie ja nad nią. Poza tym trzeba przebiec przez most nad obwodnicą i potem przy całym Auchan. To jest strasznie przytłaczające, postpunkowe, bladerunnerowe. Biegnę tam jak postać z jakieś gry, ale takiej gry w stylu Duke Nukem czy Doom II. 

Diamond Dogs ma w sobie strzępy, a może nawet całe połacie muzycznej opowieści na temat roku 1984. Bowie miał zrealizować rock-operę nineteen-eighty-four ale nic z tego nie wyszło. Za to dostaliśmy Diamond Dogs - ostatnią glam rockową płytę Dawida Bowie. Utworu tytułowego nie lubię... typowa łupanka. Ale dalej mamy mini suitę Sweet Thing - Candidate. I tutaj dzieje się się sporo w klimacie... Roxy Music. Ja wiem, że i Bowie i Roxy Music inspirowali się tym samym w tym samym czasie, ale są tutaj takie fragmenty, że gdyby włożyć je na For Your Pleasure wydaną rok wcześniej to też by się tam odnalazły! 

Dalej mamy Rebel Rebel - no nie lubię takiego Bowiego, takiego prostego, rockowego, ale potem zaczyna się znów dziać coś innego, trochę soulu w Rock'n'Roll with Me i jeszcze więcej w 1984. Ten kawałek mu się naprawdę udał, jest musicalowy i ma taki power, że aż chce się zaśpiewać "this is the age of Aquarius" z Hair :) Następny - Big Brother - również trzyma klimat Hair.

Fajna płyta, ale jak jej słuchałem 20 lat temu jakoś bardziej mi się podobała. 

Na szczęście trzęsienie ziemi było tuż za rogiem.


niedziela, 26 stycznia 2025

Running with David Bowie - "Aladdin Sane"

Tydzień temu w piątek na spacerze z psem spotkałem Krzyśka Łapucia. Zatrzymał się na chwilę, wyłączył zegarek, zdjął rękawiczkę, przywitał się mierząc mnie wzrokiem i rzucił coś co zapamiętałem jako nawiązanie do naszej rywalizacji:

- "Widzę, że czasu masz coraz mniej, bo ja jestem coraz bliższy sub40"

Być może (a raczej z pewnością) brzmiało to zupełnie inaczej, ale zrozumiałem to tak, że ja znów przybieram kilogramy a Łapuć urywa sekundy.

Chwilę potem dodał:

-"Widzę, że Dawid Bowie jest na dobrej drodze aby dołączyć do Eltona Johna."  

To nawiązanie do przerwanej przeze mnie dyskografii Eltona Johna, a następnie odłożenia butów na kołek na 4 lata. 

Odpowiedziałem mu, że po rocznicowym "Ziggim", który pobiegłem 10-tego stycznia, w rocznicę śmierci Davida mam spory problem, bo następna na liście jest pozycja "Aladdin Sane"

piątek, 10 stycznia 2025

Running with David Bowie - "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars"

Dziś jest 10 styczna 2025 roku. Dokładnie 9 lat temu zmarł David Bowie. 

Specjalnie na ten dzień zostawiłem sobie rundkę dookoła jeziora z najlepszą wg. krytyków jego płytą. 

  • 1972 The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars

To oczywiście półprawda, bo nie biegałem od trzech miesięcy bo najpierw miałem Covida, potem mi się nie chciało, a potem miałem trzy psy pod opieką i nie było za bardzo jak. Ale najwięcej prawdy jest w tym, że mi się nie chciało. Czas szybko leciał a Baginsa na brzuchu znów przybywało. I tak sobie powoli nic nie robiłem.... Ale cały dzisiejszy dzień, na rolkach, w radio w samochodzie, dosłownie wszędzie atakował mnie David Bowie. W końcu spojrzałem na datę i ... bingo. Rocznica śmierci! 

- Idę pobiegać - rzuciłem od niechcenia małżonce

- COOOO? - krzyknęła zaskoczona... po czym natychmiast zamilkła i rozpłynęła się w powietrzu aby żadnym nieprzemyślanym gestem czy słowem nie zburzyć tego domku z kart. 

Ubrałem najcieplejsze krótkie spodenki jakie znalazłem, chwyciłem telefon i Kossy Porta Pro, zarzuciłem bluzę z kapturem i już mnie nie było.

* * *


 

Nie lubię Ziggiego. Ale nie dlatego, że z zasady kontestuje to co zachwalają krytycy i mainstream danego artysty. Wręcz przeciwnie, zazwyczaj doceniam pozycje uznane. Ale w przypadku Ziggiego Stardusta mam problem. 

Rozumiem, że to rock opera, że to koncept album, chociaż jego biografowie zarzucają, że najpierw powstały zwykłe piosenki, a potem Bowie siedział i kminił jak je pożenić w jakiś sensowny - modny wtedy - spójny koncept. Album opowiada o tym, że gdzieś z dalekiej galaktyki przylatuje za Ziemię kosmiczna gwiazda rocka aby uratować ją (Ziemię) przed zagładą, która ma nastąpić za 5 lat. 

Stylistycznie.... jak dla mnie bardzo brakuje Ricka Wakemana, który grał na klawiszach na poprzednim albumie. Mamy za to dużo glam rocka  (inspiracja Marciem Bolanem) czy protopunka (zasługa Iggiego Popa). Całość za bardzo pędzi, za mało oddechu, za mała amplituda nastrojów. Podoba mi się "Five Years", "Moonage Daydream" czy tytułowy "Ziggy Stardust" ale ta płyta jest dla mnie za gęsta. Jedyny oddech to początek finałowej kompozycji: "Rock'n'Roll Suicide".

* * *

Ale truchtało się całkiem przyjemnie. Pamiętam, że zawsze jak zaczynałem po przerwie to po kilkuset metrach musiałem przejść do marszu, bo nie dawałem rady, bo głowa napędzała mnie abym biegł szybciej, a nogi i płuca się gotowały. Tym razem udało się bez marszu - takim dziadkotruchtem jak na finiszu 100 km ultra. Z tą różnicą, że to był mój pierwszy, drugi, trzeci, czwarty i piąty kilometr :)