Dwie szczęki zaciskane za pomocą śruby. Przykładając niewielka siłę można miażdżyć w nim nawet twarde przedmioty. 12-tygodniowy trening pod łamanie 3-ki w maratonie jest właśnie takim imadłem. Pojedyncze treningi nie są szaleńcze, każdy z nich jest do wykonania. Ale nakładane jeden za drugim obracają się niczym śruba imadła.
Tak właśnie czułem się przez cały sierpień. Początkowo wszystko było łatwe, nawet mimo skwarów. Stopniowo trening był coraz cięższy i wybierając zakładane przedziały czasowe poszczególnych jednostek coraz bardziej przesuwałem się w kierunku tych wciąż spełniających wymagania, ale mniej ambitnych. Coraz częściej na wolnych wybieganiach od niechcenia przesuwałem nogami, a akcenty przychodziły z coraz większą trudnością.
Potem nastąpiła ostatnia niedziela. Trening z elitą, do którego naprawdę dobrze się przygotowałem (mam na myśli sen, zero alko, żadnych szaleństw etc). No i poległem jak dzieciak, którego ambicja prześcignęła możliwości. Po 16 kilometrach biegu nie byłem w stanie zrobić nic więcej niż 4:45 min/km. Całkowite odcięcie prądu.
Regeneracja.
Drugie słowo klucz. Nie trzeba być jasnowidzem z Człuchowa, aby domyślić się, że problemem jest regeneracja. Ale pełne brzmienie tego odkrycia dotarło do mnie dopiero dziś, tydzień później, biegnąc z Michałem po trójmiejskich lasach i rozmawiając o tzw "przypadkach z życia 40-latków".
Eureka! Ten plan Książkiewicza jest napisany pod 20-latków. Pod ludzi przynajmniej 15 lat młodszych. Zupełnie uciekł mi ten smutny parametr. Ten sam, który mówi mi dobitnie, że nasza żeńska drużyna siatkówki jest 2x młodsza ode mnie. 40-latek nie regeneruje się tak samo jak 20-latek i dlatego taki sam trening doświadcza zgoła inaczej. I od razu łatwiej jest mi zrozumieć, dlaczego Adam Baranowski w wieku 25-26 lat bez większego problemu poleciał poniżej 2h59min. Tak samo Michał Sawicz - Biegacz z Północy, którego blog ostatnimi czasy przeczytałem po raz drugi, wczytując się szczególne we wpisy tuż przed łamaniem trójki. Ani Adama ani Michała treningi nie były ultra-systematyczne i perfekcyjnie ułożone. Oczywiście nie były lekkie, nie chcę w żaden sposób umniejszać wykonanej przez nich pracy. Wręcz przeciwnie, ich praca była ogromna, ale... mogła być, bo mieli 20 z przodu!
Cel może być wciąż taki sam, ale nie możemy dążyć do niego tą samą ścieżką. Moja ma mniejsze marginesy błędu. Być może jest dłuższa choć paradoksalnie mam mniej czasu, aby ją ukończyć.
Rozwiązanie.
W poniedziałek i we wtorek nie biegałem. To nie była decyzja mojej głowy. To była decyzja mojego ciała. Odpuściłem easy run i podbiegi. We wtorek poszedłem na basen i przepłynąłem na spokojnie kilometr kraulem. Resztę czasu spędziłem naprzemiennie w saunie i pod zimnym prysznicem. Wymierzałem sobie ten prysznic trochę jako karę, a trochę jako próbę rozwiązania, szansy na wyjście z tego pata. Ja naprawdę chciałem biegać zgodnie z planem, z karteczką, realizować dzień po dniu tak jak Książkiewicz napisał. Nie miałem żadnych psychologicznych problemów. Taki "karteczkowy trening" nawet mnie kręcił. Ale nie dałem rady fizycznie. Nie dałem rady się regenerować na czas.
W środę poszedłem pobiegać dalej nie wiedząc nic. Dwa dni odpoczynku nie dały mi jakiegoś luzu. Nic się nie zmieniło. Było jak tydzień wcześniej. Pewnie byłbym w stanie wykonać ponownie każdy trening z kartki, ale po kilku dniach zaszedłbym tam, gdzie byłem w poprzednią niedzielę. I tak biegając bez sensu wpadłem na Kamila.
- Co tam biegasz dziś Kamil?
- Rozgrzewam się przed podbiegami
No i się podpiąłem. Może to nie taki zły pomysł aby zrobić w środę mój wtorkowy trening? Ale nie 12x200/200 a po prostu kilka razy górkę. Mocno, ale połowę objętości.
Następnego dnia myślałem nawet o tym, aby zrobić środowy trening w czwartek, potem zredukować jeden dzień wolny i wrócić na kartkowe tory. Tylko co by mi to dało? Poszedłem biegać. Zamiast 3x4km po 4:05 min/km zrobiłem coś znacznie lżejszego. Kilka kilometrowych przyspieszeń. I spotkałem Dominika
- Poćwiczę sobie teraz na siłowni i jak skończysz to podbiegnij do mnie - powiedział Dominik - pójdziemy na piwo
- OK - odparłem ambiwalentnie
Przez chwilę miałem opór, aby skrócić swój trening i pójść na spacer z butelką w ręku, ale kiedy robiłem trzecie albo czwarte kilometrowe powtórzenie i zacząłem czuć coś pozytywnego w lekkości tempa 3:50 min/km, zupełnie jakbym poczuł w sobie tę mityczną aurę sprężyny i holistycznego biegu całym ciałem, wtedy pomyślałem, że ostatnia rzecz jakiej potrzebuję, to całkiem się zamęczyć. Po 8 km zatrzymałem się, odszukałem Dominika, który już czekał na mnie przy bramce siłowni pod chmurką i poszliśmy na piwo.
W piątek po prostu chciałem się poruszać. Zrobić taki klasyczny fartlek, jaki robiłem w czasach kiedy nie trenowałem z karteczką. Trochę szybko, trochę wolno. Dwa kółka i do domu. 4 kilometry. Uwielbiam takie treningi, które zabierają mniej niż 20 minut a człowiek wraca chudszy o dwie szklanki potu.
W sobotę był parkrun. Pobiegłem go tak jak robiłem to przez ostatni rok. Na 95%.
W niedzielę umówiłem się z Joszczakiem na pętelkę po TPK. 30 km w średnim tempie 5:16 min/km. Było fantastycznie, widzieliśmy dwa małe dziki i z daleka Misia na rowerze. Udeptaliśmy trochę dobrze znanych ścieżek i przed 10-tą każdy z nas wrócił do domu. Ostatnie 10 km (w terenie) zrobiłem w 47 i pół minuty. Bieg petarda i pełna radość.
Po powrocie do domu zerknąłem na rozpiskę i ... wyszło mi, że dokładnie taki bieg powinienem dziś zrobić. Mimowolnie wróciłem na tory... Ale nie do końca. Moja ścieżka i ścieżka Książkiewicza po prostu przeplotły się dzisiejszej niedzieli. Obie idą w tym samym kierunku, obie mają podobne szczyty i wypłaszczenia, obie często się przeplatają.
Rozwiązanie wcale nie jest proste. Co więcej wciąż go nie znam. Mam jedynie kilka wskazówek więcej. Kilka kolejnych truizmów, o których każdy wie, ale których NIKT nie rozumie dopóki nie doświadczy na własnej skórze:
Najbliższe dwa tygodnie ponownie będą inne niż kartka, bo w sobotę lecę 75 km na Kaszubskiej Poniewierce. Ten bieg od samego początku wpisywałem w mój plan przygotowań na Poznań, ale chyba zbyt optymistycznie zakładałem regenerację przed i po. Decyzję o pełnym powrocie do Książkiewicza (bądź nie) odkładam na 20 września - dokładnie na miesiąc przed Poznaniem.
Tydzień zamykam z ledwie 60-cioma kilometrami na liczniku. To o 40 mniej niż zakładał plan. Na pewno coś przez to straciłem, ale odbudowałem coś kluczowego - radość biegania.
- Co tam biegasz dziś Kamil?
- Rozgrzewam się przed podbiegami
No i się podpiąłem. Może to nie taki zły pomysł aby zrobić w środę mój wtorkowy trening? Ale nie 12x200/200 a po prostu kilka razy górkę. Mocno, ale połowę objętości.
Następnego dnia myślałem nawet o tym, aby zrobić środowy trening w czwartek, potem zredukować jeden dzień wolny i wrócić na kartkowe tory. Tylko co by mi to dało? Poszedłem biegać. Zamiast 3x4km po 4:05 min/km zrobiłem coś znacznie lżejszego. Kilka kilometrowych przyspieszeń. I spotkałem Dominika
- Poćwiczę sobie teraz na siłowni i jak skończysz to podbiegnij do mnie - powiedział Dominik - pójdziemy na piwo
- OK - odparłem ambiwalentnie
Przez chwilę miałem opór, aby skrócić swój trening i pójść na spacer z butelką w ręku, ale kiedy robiłem trzecie albo czwarte kilometrowe powtórzenie i zacząłem czuć coś pozytywnego w lekkości tempa 3:50 min/km, zupełnie jakbym poczuł w sobie tę mityczną aurę sprężyny i holistycznego biegu całym ciałem, wtedy pomyślałem, że ostatnia rzecz jakiej potrzebuję, to całkiem się zamęczyć. Po 8 km zatrzymałem się, odszukałem Dominika, który już czekał na mnie przy bramce siłowni pod chmurką i poszliśmy na piwo.
W piątek po prostu chciałem się poruszać. Zrobić taki klasyczny fartlek, jaki robiłem w czasach kiedy nie trenowałem z karteczką. Trochę szybko, trochę wolno. Dwa kółka i do domu. 4 kilometry. Uwielbiam takie treningi, które zabierają mniej niż 20 minut a człowiek wraca chudszy o dwie szklanki potu.
W sobotę był parkrun. Pobiegłem go tak jak robiłem to przez ostatni rok. Na 95%.
W niedzielę umówiłem się z Joszczakiem na pętelkę po TPK. 30 km w średnim tempie 5:16 min/km. Było fantastycznie, widzieliśmy dwa małe dziki i z daleka Misia na rowerze. Udeptaliśmy trochę dobrze znanych ścieżek i przed 10-tą każdy z nas wrócił do domu. Ostatnie 10 km (w terenie) zrobiłem w 47 i pół minuty. Bieg petarda i pełna radość.
Po powrocie do domu zerknąłem na rozpiskę i ... wyszło mi, że dokładnie taki bieg powinienem dziś zrobić. Mimowolnie wróciłem na tory... Ale nie do końca. Moja ścieżka i ścieżka Książkiewicza po prostu przeplotły się dzisiejszej niedzieli. Obie idą w tym samym kierunku, obie mają podobne szczyty i wypłaszczenia, obie często się przeplatają.
Rozwiązanie wcale nie jest proste. Co więcej wciąż go nie znam. Mam jedynie kilka wskazówek więcej. Kilka kolejnych truizmów, o których każdy wie, ale których NIKT nie rozumie dopóki nie doświadczy na własnej skórze:
- Więcej da się wycisnąć z niedotrenowania, niż z przetrenowania
- Każdy ogólny plan powinien być raczej tylko drogowskazem
- Słuchaj swojego ciała
Najbliższe dwa tygodnie ponownie będą inne niż kartka, bo w sobotę lecę 75 km na Kaszubskiej Poniewierce. Ten bieg od samego początku wpisywałem w mój plan przygotowań na Poznań, ale chyba zbyt optymistycznie zakładałem regenerację przed i po. Decyzję o pełnym powrocie do Książkiewicza (bądź nie) odkładam na 20 września - dokładnie na miesiąc przed Poznaniem.
Tydzień zamykam z ledwie 60-cioma kilometrami na liczniku. To o 40 mniej niż zakładał plan. Na pewno coś przez to straciłem, ale odbudowałem coś kluczowego - radość biegania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz