Idea i wstęp do wykonania dzisiejszego treningu jest opisana w poprzednim wpisie tutaj.
*** Dazed and Confused ***
Oszołomiony i zdezorientowany. W głowie śpiewa mi Plant z pierwszej płyty Led Zeppelin. Niby wszystko było ok, przygotowałem się do dzisiejszego "treningu z elitą" z największą starannością. Na wczorajszej imprezce w Pruszczu byłem kierowcą i zjadłem tylko kawałek ciasta oraz garstkę migdałów. Po powrocie do domu poszedłem szybko spać. Wstałem o 5:00 rano wyspany. Zjadłem omleta z warzywami i wypiłem kawę. Nie spieszyłem się i pełen energii i dobrego humoru punkt 7-ma rano ruszyłem z ekipą tempem 4:45 min/km.
Pierwsze przyspieszenie - 8 km.
Z tempa 4:45 przeszliśmy na 4:25 na kolejne 4 kilometry. Trochę ciężko było się zsynchronizować z wytycznymi, bo był to ostatni fragment zbiegu do mola w Orłowie, potem nawrotka i podbieg na tzw. "mały klif" kończący się schodami do drewnianego pomostu na ścieżce Gdynia-Sopot. Pod górkę ciągnęliśmy trochę za mocno, z górki chyba też, bo zamiast 4:25 cyknęło mi 4:13 - no ale to było z górki.
Mieliśmy przebiegnięte 12 km, z czego 4 km tego konkretnego treningu i wciąż czułem się ok. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że cokolwiek idzie źle. Tętno było nawet poniżej normy, oddech nawet spokojniejszy niż współzawodnicy. Ale nogi? Nogi były na wykończeniu... Nogi były w imadle, zalane ołowiem, nogi się nie słuchały... Znam to uczucie, ale nie tak dobrze jak uczucie braku tlenu. W większości moich wcześniejszych treningów dochodzących do granicy, to właśnie tlen mnie ograniczał. Nie robiłem kolosalnych kilometraży, wszystko w granicach 50-70 km/tydzień. Bawiły mnie akcenty i przez lata uczyłem głowy co robić, kiedy brakuje mi tchu. A kiedy były ciężkie nogi? Po prostu robiłem 2-3 kółka i skręcałem do domu.
Drugie przyspieszenie - 12 km
Przeszliśmy na 4:20 min/km. To jest tempo wolniejsze niż moje docelowe na maratonie. Tempo, którym często robiłem drugą dychę na wybieganiach dookoła jezior. Tempo, które wiosną szykując się to maratonu w 3:15 często traktowałem jako II zakres.
I co? Zacząłem odstawać. Serce chciało, głowa chciała, płuca chciały, ale nogi nie chciały. Mam wrażenie, że Antoni trochę mnie lubi, bo został ze mną i próbował mnie motywować. Nawet odkręcił swój żel i chciał mi dać.
- Rób swój trening Antoni, chcę zmierzyć się z tym problemem sam. - grzecznie poprosiłem Antoniego
Kiedy powiedziałem do drugi raz... zostałem sam.
Trzecie przyspieszenie - 16 km
Miałem biec teraz 4:15 min/km ale tylko patrzyłem na oddalające się koszulki chłopaków. Moja "teoria imadła", czyli kaskady treningów, gdzie każdy z osobna jest jak najbardziej do zrobienia, ale połączone kaskadowo tworzą ciężką do przebicia ścianę, zebrała właśnie swoje żniwo.
O ile w środę podczas ostatniego powtórzenia 3-kilometrówki w tempie 4:00 miałem prawo obronić swoje odpadnięcie (odwodnienie, temperatura, kapusta, za szybkie tempo przerw), tym razem nie było już nic obiektywnego do obrony.
Jest o czym myśleć.
Minął pierwszy miesiąc wykonany w 98%. Pytanie podstawowe: wprowadzać modyfikacje, czy dalej ściskać się w imadle z nadzieją, że zluzowanie uścisku zrobi ze mnie kogoś kim jeszcze nigdy nie byłem?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz