Jest taka ścieżka, którą biegałem równie często jak teraz po zbiornikach retencyjnych. To ścieżka mojego dzieciństwa. Tutaj pod koniec podstawówki szlifowałem formę na zawody rejonowe na 1000 metrów. Do dzisiaj nawet nie byłem pewny jakie ja wtedy biegałem dystanse. Tym bardziej nie wiem i nie dowiem się w jakim czasie. A było to tak, że przechodziłem przez tory i ruszałem ile tchu było w płucach prost przed siebie. Biegłem tempem takim aż do odcięcia, albo do tamy za zakrętem. Tam padałem na trawę, dochodziłem do siebie, jak był sezon to jadłem kilka dzikich jabłek i spokojnym truchtem wracałem do domu. Od czasu do czasu biegłem jednak dalej, do drewnianego mostu. To był taki bieg, po którym do domu wracałem już tylko na piechotę, bo nie byłem w stanie wykrzesać nawet truchtu.
Taki trening pozwolił mi w wieku 13 lat biegać 1000 metrów poniżej 3 minut i zakwalifikować się na mistrzostwa makroregionu w biegach przełajowych.
Historia mojego biegania skończyła się jednak w dniu kiedy poszedłem do LO. Od kiedy biegam ponownie, czyli od 5 lat bardzo często myślałem sobie, że warto kiedyś pobiec tą trasą mojego dzieciństwa. Zobaczyć gdzie naprawdę jest tama, a gdzie drewniany most, na którym wyryłem kiedyś scyzorykiem pierwsze miłosne wyznania :)
Taka okazja urodziła się dzisiaj. Kiedy przyjechaliśmy do Łęgowa, do moich rodziców, nie wchodząc nawet do domu rodzinnego, prosto z samochodu pobiegłem w kierunku torów. Tym razem z komórką z endomondo i słuchawkami. David Sylvian i jego Gone To Earth idealnie pasowało do 1 listopada. Idealnie też pasowało do płaskich Żuław.
Ruszyłem delikatnym truchcikiem. Zanim dobiegłem do pierwszego mostu wydawało mi się że minęło 5 x więcej czasu niż kilka dekad temu. Wtedy rwałem co sił, jak zwierze wypuszczone z klatki. Dziś spokojnie, na tyle ile forma pozwala :)
Kiedy minąłem tamę stuknęły dokładnie 2 kilometry. Hmmm... więc to tyle wtedy biegałem? 2 km sprintu + 2 km truchtu. To był ten codzienny podstawowy trening.
Trochę za szybko aby zawrócić. Postawiłem sprawdzić czy istnieje ten drewniany most. To było miejsce, za które nie zapuściłem się nigdy w życiu ani krok dalej. Niezależnie czy biegałem, czy jeździliśmy z kumplami na motorze, czy robiliśmy spływ rzeką Kłodawą na dętkach od traktora to ZAWSZE przy drewnianym moście zawracaliśmy i szliśmy z powrotem do Łęgowa. Do była granica, za którą podświadomość mówiła nam, że lepiej jej nie przekraczać, że za mostem może pogonić nas wściekły byk, albo może zrobić się ciemno i mogą pojawić się wampiry, albo, co najbardziej realne - możemy za mostem dostać wpierdol. Za mostem zaczynał się teren Grabiny-Zameczek!!
[*Jak się potem okazało, tego drewnianego mostu już dawno nie ma. Gdybym najpierw zapytał się o to Taty, a potem biegł to bym wiedział :) ]
Po 7 kilometrach dobiegłem do miejsca gdzie Kłodawa łączyła się z Motławą. Na brzegu stało dwóch wędkarzy i spędzali środę mocząc kija. Pytam się więc ich:
- Panowie, podobno tutaj są jakieś średniowieczne ruiny?
- Cooo?
- Panowie, podobno tutaj są jakieś średniowieczne ruiny, jakiś zamek...
- Aaaaaa, no są.
- No ale jak do nich się dostać mam, gdzie mam biec?
- W lewo, albo w prawo!
- No jak w lewo albo w prawo?
- W lewo asfaltem półtora kilometra, albo w prawo przez park
No to biegnę przez park. Przy ścieżce rosną kwiaty i pasą się kury. Przebiegam przez mostek, potem przeskakuję przez jakiś mały strumyk, w którym zatrzymały się wszystkie flaszki z ostatniego kwartału i wchodzę w gąszcz...
Hmmm skoro to jest park, to pewnie są jakieś parkowe promenady. Ale im więcej pokrzyw parzyło moje nogi i im więcej gałęzi uderzyło mi w łeb, tym szybciej doszedłem do wniosku, że park, to chyba nazwa zwyczajowa przyjęta w XIII wieku. Od tego czasu roślinność rośnie jak chce.
Tempo tego kilometra wyszło mi 12 minut. I nie dlatego, że szedłem, ale dlatego, że szybciej się nie dało. Po drodze minąłem jakieś opuszczone budynki i kiedy już prawie miałem być na miejscu (wg googla) okazało się, że między ruinami a mną jest .... kanał młyński bez mostku.
No ładnie mnie załatwili.... Zjadłem kilka dzikich jabłek (mega smaczne i mega soczyste, idealne na wyprawę bez butelki z wodą) i wróciłem na mostek. Może mi się tylko wydawało, a może zobaczyłem na twarzach wędkarzy dyskretne "heheheheh". Pobiegłem więc asfaltem i po kilkuset metrach dotarłem na miejsce.
W tym momencie dostałem wiadomość od żony:
-"No i gdzie jesteś?! Idziemy na cmentarz a Ciebie nie ma!"
-"Ale ja jestem w Grabinach-Zameczek!!!" - odpowiedziałem
Droga powrotna była prosta i szybka. Ponownie wzdłuż rzeki, ponownie przy tamie, a potem przez tory i już byłem w domu. Po drodze zrobiłem jeszcze zdjęcie pasącym się koniom.
Żuławy są piękne do biegania!! Ktoś może powiedzieć, że płaskie i że przez to nudne. Tylko ostatni ignorant może wypowiedzieć takie słowa. Mieszkamy tak blisko, a będąc bezsensownymi niewolnikami przewyższeń biegamy głownie po TPK albo kaszubskich pagórkach. Choć ciężko to zrozumieć - płaskie też może być piękne!
Wrócę tutaj na pewno, ale pewnie z chłopakami. I zrobimy jakiś nieoficjalny żuławski maraton.
Moja dzisiejsza ścieżka: https://www.relive.cc/view/e1026267257
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz