czwartek, 20 marca 2014

Piper at the Gates Of Dawn vs The Final Cut



Przełom wiosny i lata jest na Pomorzu gorszy niż sama zima. Dosłownie odczuwam efekty przesilenia wiosennego i nie chce mi się ani biegać ani pisać bloga. W takich momentach najlepiej działa umówienie się na wspólne bieganie - co miało miejsce w zeszłym tygodniu z ekipą TriCityUltra w komplecie (!). Tradycyjnie chcieliśmy zajechać Staszka we trzech i to na pętli jego imienia. Skoczyło się tak, że Dominik, Michał i ja przegazowalismy 16 km w tempie 5 min/km chwilami ocierając się o przyspieszenia w granicach 4:15 min/km a Staszek spokojnie przeleciał 16 km by potem udać się na samotną eskapadę aby dokręcić do 25 km.



W weekend wymyśliłem, że zrobię sobie prywatną, jednoosobową wyprawę biegową dookoła jezior Charzykowskiego i Karsińskiego razem. Byłoby to razem ponad 50 km. W tempie mega spokojnym, z elementami Galloway'a z plecaczkiem pełnym smakołyków i fajną muzyka w słuchawkach. Pogoda niestety była mega tragiczna i taką wyprawę zostałem zmuszony odłożyć na półkę. Deszcz i wiatr, deszcz i wiatr i tak cały weekend. Na meteo.pl wyszukałem w sobotę dwugodzinne okno pogodowe i wybiegłem przed siebie chociaż trochę pobiegać w kierunku Parku Narodowego Bory Tucholskie.

Pomysł był taki, aby w jedną stronę biec słuchając pierwszej płyty Pink Floyd - Piper At The Gates Of Dawn a wracając ostatniej prawdziwej - The Final Cut. I zobaczyć, przy której przebiegnę dłuższy dystans. Do obu mam ogromny sentyment, ta pierwsza to królestwo psychedelii, rok 1967, taki zupełnie inny Pink Floyd niż ten z lat 70-tych. Słuchając jej zdałem sobie sprawę, że w całości, utwór po utworze, nie słuchałem jej od niemal 20 lat, a mimo to większość tekstów potrafiłem odśpiewać z Sydem Barrettem słowo w słowo... Dobrze, że wiał wiatr i nikogo nie było na ścieżkach... albo się przezornie pochowali słysząc z daleka Lucifer Sam czy Matilda Mother w moim wykonaniu. Ale biegło się ciężko. Tradycyjnie zrzuciłem to na karb dłuugiej rozgrzewki ultrasa. Potrzebowałem ponad pół godziny aby jakkolwiek wejść w rytm i w tej zacinającej wichurze rozruszać mięśnie. Mniej więcej wtedy doczłapałem do granicy lasu. Na leśnym trakcie drzewa stłumiły wicher, a ja, widząc małe jezioro w oddali pognałem w jego kierunku, aby je okrążyć. Ale jezioro było mega małe i nie dało się go okrążyć bo dookoła była orna ziemia. A i tak właśnie skończył się Piper.

Zmieniłem płytę na The Final Cut. Wielokrotnie powtarzałem, i będę powtarzał, że to najlepsza płyta Pink Floyd ever. I tak dryfowałem w świecie Rogera Watersa w drodze powrotnej do Chojnic. Pod górkę, ale rozgrzany, lżej i szybciej. Przy dźwiękach The Fletcher Memorial Home coś zaczęło nie pasować mi w krajobrazie... to był grad. Małe białe kulki pół na pół z deszczem siekały mnie po twarzy. Nie wiem jakim idiotą trzeba być aby to człowieka cieszyło. Ale jakie miałem wyjście? Przyspieszyłem tylko lekko i ostatni kilometr zrobiłem wciąż pod górkę, pod wiatr, deszcz i grad w 4:40 km/min. Podczas całej półtoragodzinnej wycieczki spotkałem na głównej ścieżce rowerowo-spacerowej Chojnice-Charzykowy dosłownie 1 osobę, pana z psem. Tym samym, byłem jedynym człowiekiem, który z własnej woli spędził to fatalne sobotnie popołudnie poza domem.

A w niedzielę upewniłem się tylko, czy pogoda nie zamierza się zmienić (nie zamierzała) i zamiast epickiej egoistycznej 50-tki wybrałem się z dzieciakami na basen :)

Podsumowując ostatni tydzień wnioski są następujące:
- wiatr z deszczem jest znacznie gorszy niż klasyczna zima
- czasem mi też bardzo nie chce się biegać
- The Final Cut to zdecydowanie najlepsza płyta Pink Floyd ever, i biega się przy niej szybciej.


2 komentarze:

  1. A co z DSOTM? :) Ciężko coś wybrać, ale chyba w moim osobistym floydowym rankingu nic nie przebije „The Great Gig in the Sky”. No ale to oczywiście inna bajka. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. DSOTM wiadomo, ale dla mnie cała ścieżka, którą szedł Roger Waters jest w 100% komplementarna i każda płyta w swoim kontekście wymaga na wyróżnienie. Natomiast jeżeli miałbym wskazać tę jednyą jedyną, to będzie zawsze The Final Cut. Może kiedyś napiszę więcej dlaczego tak jest...

      Usuń

Podobne wpisy