niedziela, 23 marca 2014

Dookoła jeziora Straszyńskiego

Samo jezioro Straszyńskie w obwodzie to raczej odległość na dłuższy spacer z psem niż epickie niedzielne wybieganie. Natomiast z dobiegnięciem do niego, okrążeniem i powrotem robi się przyjemny półmaraton. I taki był nasz plan, na szybko obmyślony w sobotni wieczór. Mieliśmy umówić się o 7:20 i wrócić na 9:20 do domu tak, aby nasze żony się nie zorientowały, że nas nie było. Michał tym razem był chory, więc tak jak w tytule jednej z płyt Genesis ... and then there were three. 

Wstępnie zakreśliliśmy pętlę na endomondo:
I wyszło nam ze zbliżenia google maps, że tam, gdzie mielismy pokonać rzekę jest most:

Nastała niedziela rano, ruszyliśmy z osiedla w pół do ósmej, pierwsze kilometry to rozruszanie stawów, wypacanie alkoholu, automotywująca wypowiedź na głos: "czy dwa lata temu pomyślałbym, że rano w niedziele zamiast odsypiać sobotę będę rozpoczynał kilkugodzinny bieg i będę z tego powodu szczęśliwy?" - wszystko to razem składa się w tradycyjną rozgrzewkę niedzielnego ultrasa.


Tym sposobem tuż za Kowalami zboczyliśmy w pola i las, spłoszyliśmy dwie sarny i na ósmym kilometrze zobaczyliśmy pierwszą wodę - zbiornik Straszyński, miejsce, z którego całe Trójmiasto pije wodę.


Od tego czasu nasza trasa wiodła żółtym szlakiem turystycznym. Nie miałem do końca świadomości dokąd ten szlak prowadzi, ale mniej więcej składał się z naszymi oczekiwaniami biegu dookoła jeziora. Po drodze czyhało na nas kilka przeszkód w postaci wiatrołomów, błota, strumyków do pokonania - i o to w tym chodziło! Moje słynne Kalenji Kaptereny spisywały się znakomicie, las pachniał, muchy powoli budziły się do życia, a ja jedną z nich zjadłem. Pechowo pierwsza mucha w sezonie przypadła akurat na mój tydzień wegański :)



Po pokonaniu strumyka z powyższych zdjęć nastąpiła chwila w Archiwum X. Do tej pory nie wiemy dlaczego zachowaliśmy się jak panny z Pikniku pod Wiszącą Skałą i zamiast poszukać naszego mostku z google maps i wracać do domów pobiegliśmy bezrefleksyjnie przed siebie, po drodze mijając budowle niczym zamek Neuschawanstein


O tym, że coś jest nie tak zorientowaliśmy się dopiero kiedy wybiegliśmy na asfaltówkę w Bielkówku. Hmmm nadrobiliśmy jakieś 4 km i kolejne 4 trzeba będzie nadrobić wracając. Po szybkim zerknięciu na mapę postanowiliśmy trzymać się starej linii kolejowej, która miała nas doprowadzić ponownie do Straszyna. Po drodze okazało się dlaczego nie znaleźliśmy naszego mostka z google maps. Mostek ów był po prostu... rurami nad rzeką, po których w żaden sposób przebiec się nie dało. 

Powoli zbliżaliśmy się do dystansu półmaratonu, który "na papierze" miał być naszą metą, a byliśmy wciąż dobre 7 km od domu. I to pod górkę :) Dominik i ja spodziewając się nie więcej niż 21 km nie wzięliśmy ze sobą nic do picia, i dodatkowo popełniliśmy elementarny błąd biegacza długodystansowego - nie wzięliśmy ani ziko. Na szczęście Jaro bez dychy w kieszeni z domu się nie rusza i zachował  się wobec nas jak samarytanin. W Straszynie obraliśmy kurs na najbliższy monopolowy i jak rasowi żulkowie obaliliśmy Kubusia i zapiliśmy wodą pod sklepem. Jaro stawiał. 


Chwilę potem stuknęła 21-ka. Dochodziła godzina 10-ta. Powinniśmy od ponad 30 minut być w domu. Biegnąć spokojnie pod górkę i rozmyślając nad wytłumaczeniem tego co się stało, że nas jeszcze nie ma w domach NAGLE zadzwonił telefon Dominika. 

Nasz debiutant-w-parkrunie-w-top5 po krótkiej rozmowie powiedział do nas tylko dwa słowa: "Dzieki Panowie" i podkręcił tempo dwukrotnie. Próbowaliśmy z Jarkiem przez chwilę go gonić, ale magnetyzm małżonki był silniejszy niż nasze zmęczone mięśnie. 

Mi na szczęście się udało, i 10:30 nie okazała się aż tak złą godziną dotarcie do domu. Ostatecznie zamknęliśmy poszerzoną pętlę dookoła jeziora Straszyńskiego liczbą 27-miu kilometrów w czasie ruchu 2h40m a łącznym czasie dokładnie 3 godziny.



1 komentarz:

  1. To było super wybieganie:) Dawno nie miałem tak fajnego biegu:)

    OdpowiedzUsuń

Podobne wpisy