niedziela, 15 września 2019

"To będzie piękna historia, nieważne jak się skończy" - czyli moja przygoda z 75 km na Kaszubskiej Poniewierce 2019



- Hej Grażyna, mam dla Ciebie dwie wiadomości, dobrą i złą. - taki telefon wykonałem do mojej małżonki o 13:15 w sobotę. - Wolisz najpierw dobrą czy złą?
- MÓW ZŁĄ! 
- Musisz po mnie przyjechać do Koszałkowa...
- CO SIĘ STAŁO!?


* * *

Start jest o 6:00 rano. Tuż obok mostu nad obwodnicą, przy którym dziesiątki razy umawiałem się z chłopakami na bieganie. Mam rozdwojenie jaźni:
  • W jednym stanie świadomości to tylko taki długi poranny trening po trasie, którą dość dobrze znam. Trening, do którego nie trzeba specjalnego namaszczenia, skrupulatnie ułożonego na podłodze sprzętu dzień przed biegiem i tysiąca pozornie niepotrzebnych rzeczy w plecaku. 
  • Ale w drugim stanie świadomości to najważniejsze zawody, w których brałem do tej pory udział. Mój pierwszy prawdziwy sprawdzian na dystansie ultra. Taki, którego nie robię "aby dobiec" ale "alby dobiec jak najszybciej potrafię". Bez zwiedzania okolicy, bez przystanków na pieńku, aby zjeść czekoladę i bez wizyt w sklepach aby uzupełnić prowiant.

Łączyłem w głowie te dwa stany od kilku tygodni. 50% luzu i 50% ciśnienia. Połowa spokoju, połowa nerwów. Głupia, psia radość a z drugiej strony przemyślana taktyka. Z jednej strony wystarczy gorąca kawa wypita o 5 rano i garstka węglowodanów na śniadanie, ale algorytm działań był skrupulatnie rozpisany po wewnętrznej stronie powieki. Patrzyłem na niego ilekroć zamykałem oczy.

O 5:00 zamówiłem Ubera. I wtedy dostałem znak. Dobry omen. Ukraiński kierowca okazał się byłym zawodnikiem biegów ultra i biegów na orientację, w których od 2 lat nie bierze udziału w biegach - bo zarabia na życie w Polsce. Biegał setki nie raz. W trakcie naszej krótkiej przejażdżki wypytał o wszystkie szczegóły Kaszubskiej Poniewierki i gorąco życzył powodzenia.

Wysiadłem z samochodu, oddałem żółty worek ze sweterkiem do busika i ... wymieniłem milion uścisków ręki z milionem znajomych. Wróblówka, która była miejscem startu do Kaszubskiej Poniewierki 75 była również pierwszym punktem odżywczym dla tych, którzy ruszyli na walkę z pełnym dystansem (czyli 100 km) o 2 w nocy z Sopotu. Wbiegł też Michał i Piotr. Widzieliśmy się pierwszy raz tego dnia, ale nie ostatni.

Drugi znak poczułem w tym porannym, chłodnym powietrzu. Pamiętam doskonale swoje samopoczucie w Gdyni przed półmaratonem w marcu tego roku, kiedy łamałem 90 minut. Teraz czułem się dokładnie tak samo. Czułem, że jestem w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze. W trakcie odprawy, którą prowadził Mariusz Adamczuk stałem w gronie 50 zawodników i nie bałem się niczego. Chyba jako jedyny postanowiłem biec bez plecaka lub kamizelki. Całe obowiązkowe wyposażenie miałem w pasie Salomona: 0,5 litra izo+woda na tyłku, telefon z przodu, jeden baton i jeden żel (podpisane 225) oraz dowód osobisty. Na treningi nie zabieram więcej. Dlaczego miałbym zabrać więcej na zawody?
 
START

Można powiedzieć, że wystartowaliśmy chwilę przed wschodem. Pierwsze kroki, pełen luz, spokojne tętno, oddech niemal "postojowy". Wiem, że jest lekko z górki, więc nie stresuję się, że pierwszy kilometr poleciał poniżej 5 minut. Drugi w tempie 4:40 też mnie nie dziwi. Lecę w czubie. Pierwsza dwójka oddala się powoli, ale konsekwentnie. To Piotr Rolbiecki i Mateusz Jeliński. Wyniki tego pierwszego sprawdziłem sam kilka dni wcześniej na enduhubie. Moc Mateusza opisywał mi na messengerze Adam Baranowski. Trochę się ucieszyłem, że nie objawił się żaden inny "dzik". Kilka kolejnych zakrętów i nie było ich już widać.

Została nasza czwórka: Grzegorz Skupin, Maciej Zachariasz, Wojciech Ptaszyński no i ja. "I tylko jedno wolne miejsce na podium" - pomyślałem po cichu. Tasowaliśmy się praktycznie cały czas. Wymienialiśmy pojedyncze zapoznawcze zdania i sprawdzaliśmy mocne i słabsze strony. Ja odstawałem na bardziej technicznych fragmentach, gdzie doskonale radził sobie Wojtek. Grzegorz za to konsekwentnie wchodził na podejściach, które ja podbiegałem. Ale potem z łatwością doganiał nas na zbiegach i na prostych.

Dobiegliśmy do Raduni. Po jednej jej stronie było dość niebezpiecznie, tempo spadło, ale i tak nigdy w życiu nie przebiegłem tego odcinka tak szybko. Z przodu głowy trzymałem słowa Tomka Bagińskiego, który dzień przed biegiem napisał mi na messengerze... że się o mnie martwi, że sobie coś zrobię. Stąpałem ostrożnie, myślałem o tym przy każdym kroku. Tym bardziej, że celowo założyłem na bieg moje mięciutkie asfaltówki NB. Może tylko mi się tak wydaje, a może coś w tym jest, ale o ile nie ma błota, to w terenie o wiele lepiej biega mi się w butach z większym czuciem i mniejszym bieżnikiem. Wolę balansować ciałem aby zachować równowagę niż wbijać się w glebę ostrymi bolcami buta i przerzucać całe naprężenia na stopy i kolana.

Po drugiej stronie Raduni znajome sprzed roku krzaki pokrzyw. Wtedy bezradnie rozkładałem ręce nad fantazją Adamczuka, ale teraz po prostu zacząłem rozmawiać z tymi roślinami. Mówiłem im, że muszą zejść mi z drogi i... o dziwo po prostu się rozstępowały.

Skrzeszewo, 23 km

Dotarłem na 6-tym miejscu, ale wiedziałem, że różnice miedzy 3-6 są niewielkie. Szybkie uzupełnienie flaska, garść cukierków do kieszeni, kawałek pomarańczy i w drogę. Wybiegłem na 4-tym miejscu widząc 3-ciego Wojciecha tuż przede mną...

Do punktu w Kartuzach mieliśmy 19 km. Dużo płaskiego na początku, potem bardzo szybki zbieg po asfalcie w Babim Dole i ... Jar Raduni rozpoczynający się od epickiego podejścia z użyciem rąk, a następnie trailowa wersja 3000 metrów z przeszkodami. Na zbiegu wyprzedziłem Wojtka, ale na technicznej przeprawie przez jar ponownie musiałem uznać jego lepsze przygotowanie techniczne. I tak się tasowaliśmy.

I w końcu na którejś z polanek, na jakieś ścieżce obok jeziora, na jakimś wbiegnięciu do lasu spojrzałem na zegarek i zobaczyłem, że biegniemy już ponad 3 godziny. To chyba pora na klasyczny maratoński kryzys? I od razu jak zacząłem o tym myśleć to nogi robiły się cięższe. Kryzys jest immanentną częścią biegów ultra. Pytanie tylko jak masywny będzie i czy... można przetrzymać go w biegu? Do tej pory każdy kryzys sprowadzał mnie do marszu, do przemyśleń o sensie życia i do płaczliwych telefonów do żony.

10 kroków marszu... może 20... i zacząłem biec. Stare przyzwyczajenie zaczęło walczyć z "moim nowym ja". I przegrało... Tym razem kryzys przetrwałem po prostu zwalniając o ~15 sek.

Do Kartuz dotarłem na trzecim miejscu. Ale wystarczyło abym się obejrzał i już widziałem całą goniącą mnie trójkę.


Kartuzy, 42 km

- „No ja nie wiem czy tak można sobie po prostu iść po schodach zamiast biec”

Punkt na 42 kilometrze jest na szczycie trawersujących schodów. Chyba mało kto na nie wbiega. Nie wiedziały tego dwie starsze Panie komentujące nasz wyścig.


- „NIE MOŻNA!” - odpowiedziałem gburowato


- „No to chyba nie powinni Panu zaliczyć tego biegu?

Wyników oficjalnych jeszcze nie ma, ale mam nadzieję, że Adamczuk mnie nie zdyskwalifikuje za marsz po schodach w Kartuzach :)

Na punkcie ekspres. Flask uzupełniony do pełna wylądował prosto w żołądku. Drugie uzupełnienie, zakrętka, banan w rękę i w drogę.

Właśnie do mnie dotarło, że mam wciąż czas poniżej 4 godzin. Zrobiłem drugi najszybszy maraton w życiu, bo do tej pory 4-kę złamałem tylko raz biegnąc 3:11 wiosną w Gdańsku. Dotarło do mnie również, że już tego biegu mniej przede mną niż za mną. Że trochę pokręcę się po lesie, wpadnę rolnikowi na pole i zaraz będzie zbieg do jeziora i punkt Marty Wenty. A potem już tylko ogień i zakaz oglądania się do tyłu.

I wtedy po raz pierwszy powiedziałem sobie na głos:

- To będzie piękna historia, nieważne jak się skończy, ale na 42 km KP75 jestem wciąż na podium! 

W tym samym momencie rozpocząłem też wsteczne odliczanie. ~30 km do mety. I wtedy, w tym gęstym i połamanym podkartuskim lesie pojawił się za plecami Adam Pardoux. Oczywiście nie znałem Adama, i przez chwilę rozmawiałem z nim po polsku, zanim uświadomił mnie, że jest nie-polakiem i nie mam mówić po polsku bo nic nie rozumie. Adam był troszkę dłużej na punkcie i biegł szybciej niż ja. Biegł 100-tkę, więc nie byliśmy dla siebie bezpośrednim zagrożeniem, ale trochę zaczęliśmy stroszyć piórka. Adam wyglądał bardzo profesjonalnie, szczupło i ładnie. Ja przy nim wyglądałem jakbym wyskoczył z traktora jadącego na wykopki. Ale lecieliśmy baaardzo podobnym tempem (Adam miał 28 km w nogach więcej). I przyznam szczerze - trochę mnie ta rywalizacja Polska vs reszta świata nakręciła. Rwałem tempo, przyspieszałem na lekkich podbiegach. Robiłem szereg zupełnie bezsensownych i nieracjonalnych energetycznie rzeczy, ale jednocześnie zamiast zajmować głowę cierpieniem - zajmowałem ją rywalizacją.



W końcu wbiegłem na mój absolutnie ulubiony fragment Kaszubskiej Poniewierki.

Okolice 56-57 kilometra. Wybiegamy z lasu i biegniemy między gospodarstwami. Taśmy wiszą na jabłoniach, z których można nawet zerwać jabłko i na płotach obok bud z psami. Stąpamy dosłownie po granicy intymności kaszubskiej wsi. Mam swoją wąską ścieżkę, której przekroczenie o metr z turystów czyni nas intruzami. Kocham ten fragment! Potem jest kamienisty zbieg do jeziora, jeżeli tutaj nie wykręcisz kostki to zaczynasz czuć zapach mety. Za chwilę jest punkt Marty Wenty. Forpoczta finiszu. Tym bardziej, że widzisz Wieżycę. To wciąż kilkanaście kilometrów, ale czujesz, że zaraz będziesz obok wieży widokowej, a potem choćby nie wiem co - sturlasz się do mety w Koszałkowie.

- To będzie piękna historia, nieważne jak się skończy, ale na 56 km KP75 byłem wciąż na podium!

I wtedy obejrzałem się. Nie wiem do teraz czy to był błąd czy dobre posunięcie, ale zobaczyłem za sobą trzech zawodników. Dwójka z nich miała zielone numery. Numery odbierające moją zdobycz!


Brodnica Dolna - 59 km

- Nalejcie mi trochę coli!

Spieniła się, więc wypiłem może dwa małe łyki.

- Izo+woda!

(teraz myślę o tym, że wolontariusze w punktach dostają taką szkołę dialogu od biegaczy nie przebierających w grzecznościowe zwroty, że aż mi głupio)

Miałem się jeszcze napić, ale wbiega Wojtek z zielonym numerem. Za nim widzę kolejnych biegaczy na krótkim horyzoncie ścieżki. Chwytam flaska i zakręcam na drogę. Do Wojtka rzucam największe kłamstwo tego dnia:

- "Zaraz pewnie mnie dojdziesz :)"

W głowie mam natomiast kłębek prawdziwych myśli ... "Nigdy w życiu!"

Przez chwilę szedłem po dość stromym podejściu, ale szybko uświadomiłem sobie, że muszę szukać przewag. Wojtek jest lepszy technicznie. Doświadczenie w górach ma (rozmawialiśmy sobie wcześniej o Łemkowynie). Jedyną przewagą na jaką wpadłem to było urywać sekundy na podejściach/podbiegach. Wbiegać tam, gdzie normalnie bym szedł, a z górki pędzić na granicy skurczów. I co najważniejsze to nie wejść w pole kontaktu wzrokowego, a najlepiej po prostu nie oglądać się.

Ostatnie 10 km nie ma za wiele płaskiego. To raczej podejścia i zbiegi, w tym ostatnie podejście na Wieżycę - najwyższy szczyt województwa pomorskiego - 328 metrów n.p.m. - półtorakilometrowe podejście po trawersujących ścieżkach.

NO I ZGUBIŁEM SIĘ! 5 km przed metą poleciałem między trawami prosto! Nie zauważyłem ewidentnego skrętu w lewo. Biegłem cały czas z zegarkiem, ale miałem na nim włączoną... godzinę. Przełączyłem na tracka i okazało się, że jestem 150 metrów od szlaku. Strzał adrenaliny i sprint między trawami do miejsca gdzie się zgubiłem. W głowie powtarzałem same przekleństwa. "no fucking way! no fucking way! nie spadnę z podium w ten frajerski sposób".

Do mety wg tabliczek około 4 km (naprawdę 5,5 km, ale chyba nikt nie ma za złe tego, że ostatni kilometr miał 2,5 kilometra - efekt psychologiczny osiągnięty). Na ostatnim przecięciu drogi wolontariuszka mówi mi, że jestem trzeci!! Jednak!!! Nie wyprzedził mnie kiedy się zgubiłem!!

Na Wieżycę podchodzę i podbiegam, podchodzę i podbiegam... Miałem się nie oglądać, ale kątem oka widzę kogoś na trawersie poniżej.

 - To będzie piękna historia, nieważne jak się skończy, ale na 70 km KP75 jestem na podium! 

Nie, nie nie... ja wiem jak się skończy. Na 75 km też będę na podium. Choćbym miał się zrzygać na mecie, choćbym miał pobić rekord prędkości zbiegu. Choćbym miał się sturlać do Koszałkowa a potem robić szczupaka na betonie.


I nagle zaczynam czuć pełen spokój. Przypomniałem sobie wpis Adam Baranowskiego o jego 3 miejscu na 50 km w Garminie. "Końcówkę biegłem w okolicy czterech minut na kilometr, a metę pokonałem niemal sprintem…". Mój ostatni kilometr wszedł w 4:13 a przez metę przebiegłem sprintem i jedyne czego żałowałem, to... że ta "ostatnia prosta chwały" jest taka krótka :) Cały bieg - oficjalnie 73,5 km - 7 godzin 07 minut 0 sekund, 60 setnych sekundy.
  

- Ależ to piękna historia... - pomyślałem odbierając medal i gratulacje od kilku osób na mecie. Słyszałem jakieś strzępy rozmów przez mikrofon, pojawiało się w nich moje nazwisko i że jestem trzeci zawodnik. Podszedłem jeszcze do ekranu B4Sport upewnić się, że to naprawdę. Robiłem nawet jak idiota zdjęcia monitora :)



Nie pamiętam co działo się przez kolejną godzinę. Minęła w 5 minut. Rozmawiałem z Waldkiem Misiem, z Panem z Radia Gdańsk, z chłopakami z Unita, którzy dostarczali izo na bieg. Parę zdań z maestro Adamczukiem, wypiłem piwo i poszedłem zadzwonić do żony. 

 
fot. Waldek Miś


* * *

- Hej Grażyna, mam dla Ciebie dwie wiadomości, dobrą i złą. - taki telefon wykonałem do mojej małżonki o 13:15 w sobotę. - Wolisz najpierw dobrą czy złą?
- MÓW ZŁĄ! 
- Musisz po mnie przyjechać do Koszałkowa...
- CO SIĘ STAŁO!?
- To jest właśnie ta dobra wiadomość... musisz przywieść dzieci aby zobaczyły jak tata staje na podium!

 * * *

Dekoracje miały być o 18:30. Oczekiwanie na dekoracje - bez "ę" - bo tych dekoracji było znacznie więcej, to jakby osobne ultra, osobny baaardzo długi wpis :)  


I wtedy zadzwonił do mnie Szwed z Ujeściska czyli Adam Baranowski, który właśnie dobiegł swoją 50-tkę. 
 
c.d.n.


1 komentarz:

  1. Fajna relacja, dzięki za wspólny bieg na kawałku trasy. I do zobaczenia na kolejnych zawodach :)

    OdpowiedzUsuń

Podobne wpisy