Wracałem przed chwilą ze stawiku, patrzyłem na komóreczkę i zastanawiałem się czy uda mi się dokręcić 8 km zanim rozstąpią się przede mną automatyczne drzwi Biedronki... i NAGLE... patrzę a po chodniku idą Bajka, Aga i Adam Baranowscy!
Zdjąłem słuchawki, wrzuciłem pauzę w mega-albumie wszech czasów softrocka czyli Hotel California - The Eagles, i zacząłem gadać!
Ten balon, który napompowałem ma dość nieregularny kształt, z jednej strony trochę za dużo ciśnienia, z drugiej flak, niby ciśnienie powinno się jakoś wyrównać, ale jednak metafizyka kłóci się z fizyką.
- No to hejhej, to my idziemy... - chcieli miło uciąć pogawędkę
- No jak to hejhej?! No pogadajmy chwilę dłużej!! - próbowałem zatrzymać Baranowskich...
I wtedy do mnie doszło, że ten ostatni tydzień przed maratonem to jakieś piekło samotności, chaos i dyscyplina mieszająca się niczym nuty Fracture - King Crimson. Miałem ochotę wyczarować stolik i trzy krzesła na tym chodniku na Bergiela, postawić trzy kawy, a może nawet piątkowe piwa i tak siedzieć i rozmawiać.
Nikt nie rozumie mnie dziś lepiej niż Baranowscy. Moich obaw, moich napompowanych oczekiwań, toksycznych napięć, które konkurują z biochemią neuronów.
Mój główny problem jest taki, że za mało skupiłem się na drodze, a za bardzo na celu. Do tej pory mój każdy milestone był po prostu punktem na ścieżce, która biegła swoim torem. Teraz, po raz pierwszy punkt jest poza ścieżką i staram się w niego trafić. To bardzo częsty przypadek, kiedy uczniowi zaczęło wydawać się, że przerósł mistrza i zaczyna wywyższać się ponad niego. Najczęściej potem dostaje prztyczka w nos i następuje zwrot akcji, posypanie głowy popiołem i dopiero potem "grand finale". A mój mistrz Myiagi stoi z boku i czeka z komentarzem na odpowiedni moment :)
Okiem cyfrona wygląda to tak:
- Trzeci tydzień od końca był niemal idealny aż do ostatniego dnia. Wszystko wchodziło zgodnie z planem i na lekko. Tzn easy było easy, a akcent z przytupem. Niestety w niedzielę nie zrobiłem longa. Nie mogłem ze względów "technicznych".
- W poniedziałek weszła 12-tka w tempie 4:50 min/km
- We wtorek i w środę niestety nic. Nie mogłem ze względów "technicznych".
- Wczoraj wróciłem, chciałem nadrobić stracony czas i zrobiłem 10 km w BC2 (wyszło trochę narastające tempo od 4:30 --> 4:10), kilometr luzu, 10 podbiegów na 9% (czyli niezbyt ostre, ale szybkie + szybkie zbiegi) i jeszcze 2 kilometry luzu. Razem 18 km.
- Dziś miałem odpocząć, ale stracony początek tygodnia rył mi dziurę w głowie i poszedłem na 8 km easy, dla relaksu i uspokojenia głowy.
A potem spotkałem Baranowskich.
Trening nieodbyty nie powinien być nadrabiany. Nie dało się, trudno. Lecisz dalej z rozpiską. Lepiej niedotrenować niż przetrenować.
OdpowiedzUsuńWiem wiem, przetrenowanie gorsze niż niedotrenowanie, ale można też się przetrenować zgodnie z rozpiską - czego sam jestem żywym przykładem. Wystarczy nie dopasować się do pogody, dyspozycji dnia związanej z innymi życiowymi aktywnościami, posiłkami etc... Rozpiska jako rama - tak, pewnie 9 na 10 treningów można robić równiutko, ale czasem organizm mówi bardzo wyraźnie: "odpuść lekko" albo jak we wczorajszym przypadku "możesz troszeczkę dołożyć".
Usuń