sobota, 16 sierpnia 2014

Je to dobrý člověk, a ne zloděj - czyli biegowe poszukiwanie Jozina z Bazin

czerwony nie zawsze znaczy napruty, może też być opalony
Zerknąłem szybko na blog Dominika i poczułem się lepiej, że 2 tygodnie urlopu z dwójką dzieci (i żoną) nie służy regularnym wpisom na blogu. Trochę się działo od początku sierpnia. Mimo urlopu i podróży z namiotem na południe biegałem niemal codziennie. Nie były to długie epickie trasy, ale raczej max 10 kilometrowe odcinki. W międzyczasie udało mi się przeczytać połowę książki Sztuka szybszego biegania - o tym będzie na pewno osobny wpis. Książka nie odkrywa nic nowego, ale układa w jedną całość skrawki teorii, które zbieram z forów i portali o bieganiu oraz przede wszystkim - te skrawki, które zaszczepia mi Dominik lub staram się wymyślić je sam.


Moje relacje zacznę od końca. Dziś rano obudziłem się na Morawach, w krainie Jozina z Bazin. Pierwszy raz wracając z Chorwacji uznałem, że nie jestem człowiekiem, który nie potrzebuje snu, i zamiast wracać na jeden raz, postanowiłem wrócić do PL z opcją noclegu. Absolutnie losowo wybraliśmy na miejsce odpoczynku miejscowość Lechovice w sercu czeskich Moraw.

Jadę tędy biwakować Skodą 100 na Orawę,
Dlatego się spieszę, ryzykuję 
- przejeżdżam przez Morawę. 
Grasuje tam to straszydło, wychodzi z bagien,
Żre głównie Prażan, ma na imię Józek.

Kiedy stanąłem w gigantycznym korku o 22:00 tuż za granicą Austriacko-Czeską wiedziałem, że jedynym sensownym rozwiązaniem jest nocleg. Odpaliłem booking.com, telefon i po kilku minutach skręciłem z głównej drogi w kierunku Lechovic. Grasuje tam straszydło, wychodzi z bagien, na imię na Jozin. Przyznam, że trochę zbladłem, kiedy tak manewrując aby uciec z korka-giganta na 100 metrów wjechałem na polną drogę... Ostatecznie z tętnem wyższym niż w trakcie parkruna dojechaliśmy do hotelu. Rano obudziłem się przed 6-tą i powoli zacząłem zbierać się na przebieżkę po okolicznych bagnach aby nabrać sił na ciąg dalszy powrotu do PL.

Tuż za hotelem skręciłem w ... bagna i całą 7-mio kilometrową trasę pokonałem w mokrych, nasiąkniętych woda i błotem butach. Pierwszy zakręt i wybiega na mnie pies. I nie jest tak miły jak te ułożone wielkomiejskie gdańskie burki, tylko dziki, z ognikami w oczach, morawski potwór. I szczeka. Przeszedłem w marsz i kiedy już moja morawska przygoda miała skończyć się na 500 metrach zza krzaków wyszedł Pan psa i krzyknął do niego: Je to dobrý člověk! a ne zloděj! nekradou, nechte ji! Ufff, pies zrozumiał, że jestem dobrym człowiekiem a nie złodziejem i nic nie ukradłem i mnie zostawił.


W piosence Jozin z Bazin jest sporo prawdy. Morawy, przynajmniej te które widziałem to naprawdę bagna, na których spotkałem w ciągu 40 minut biegu kilka zajęcy, dzikie ptactwo i jakąś wydrę/nutrię, która najbliższa było do wizerunku Jozina.


Biegłem wzdłuż rowu, to lewą to prawą stroną uprawiając norweski fartlek przyspieszając od drzewa do mostu, od mostu do tamy i tak do momentu aż NAGLE po drugiej stronie kanału spojrzały na mnie dwa psy. W pierwszym momencie ucieszyłem się, że nie wybrałem biegu kanałem po stronie psów bo musiałbym nauczyć się biegać po rzecznej rzęsie ... ale kiedy jeden z nich ruszył ile sił w kierunku najbliższego mostku (~500 metrów) przestałem się cieszyć z czegokolwiek i wdrożyłem najbardziej realną wersję fartleku - spieprzałem ile sił w przeciwnym kierunku nie oglądając się za siebie. Ot zabawa biegowa hehe :)

Ostatecznie z tej zabawy biegowej z przyspieszanie i odpoczywanie wyszło mi tempo 5:07 min/km razem z krótkim rozciąganiem się na moście. Po 10 dniach biegania w Chorwackim skwarze po kamieniach te 7 km po bagnistych Morawach było czymś bardzo bardzo fajnym. Szkoda tylko, że Maraton Solidarności zamiast czynnie - oglądałem na endomondo :~/



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy