niedziela, 19 stycznia 2020

Powrót z Rewy - historia prawdziwa

To nie jest wpis tak epicki, jak ten o drodze na ŁUT150. Niech tytuł was nie myli. To nie jest Kac Vegas 2 w historii wypraw na biegi ultra.


To jest zwykła niedziela, która zaczęła się TAK.

* * *
Przebiegliśmy 40-kilka km, usiedliśmy w pizzerii, Dominik wziął wegetarianę, ja pizzę z tuńczykiem. Zamówiliśmy po piwie i zadaliśmy sobie pytanie:

- Ale jak my teraz wrócimy do domu???
Mówię, do Dominika, że nie ma co się martwić. To jest Rewa, tutaj ludzie jakoś jeżdżą, nie tylko biegają. Musi istnieć komunikacja. Ale mówię to kompletnie bez spinki, bo nawet jakby nie istniała - to przecież wrócić z buta to wyłącznie kwestia czasu a nie możliwości.

Przychodzą pizze, całkowicie profesjonalne, z pieca opalanego drewnem, z włoskimi składnikami... i kolejne dwa piwa. Jest perfekcyjnie. Poświęcony wysiłek usprawiedliwia wyżerkę i drugi kufel piwa. Ciągle jest jednak we mnie tomek-organizator i zaczynam grzebać w komórce nad jakimś gdyńsko-rewskim rozkładem jazdy. Okazuje się, że jeżdżą w święta co godzinę. Zerkamy szybko na nasze talerze i wnioskujemy, że następnego browara pijemy w Gdyni. 

- Przepraszam, czy wie Pan gdzie tutaj jest przystanek? - pytam Pana w pizzerii
- No, tutaj, za zakrętem przecież jest. 

I to jest ten moment, kiedy zaczyna włączać mi się ta lekkość konwersacji i mówię do Dominika: "no tutaj za zakrętem jest!"

No to trzeba się zbierać. Wstajemy znad stolika i poruszamy powietrze.

- ??
- ??
Te znaki zapytania to wizualizacja spojrzeń. W końcu zdobywam się na odwagę:

- To od nas tak jebie??!
Powietrze przeszyte jest zapachem starego śledzia, który przebiegł maraton. Ale my tak nigdy nie jebiemy!! Tym bardziej kiedy zaraz mamy wejść do autobusu.

- Nie, to jebie z pizzy tuńczykowej! 

Uwierzyliśmy w to i udaliśmy się w kierunku pętli autobusowej.

- O kuuuurwaa stoi!! Zaraz odjedzie...!!! Z A P I E R D A L A M Y !!!

Mamy 200 metrów do pętli, widzimy autobus i biegniemy co tchu w płucach, Nikt z nas na co dzień nie jeździ autobusem, dlatego panika, skoro widzimy go na pętli. Kupujemy bilety, siadamy i ... czekamy 5 minut na odjazd.

Rewa-Gdynia

Cywilizacja istnieje. Tak samo jak z Łęgowa można dostać się do Gdańska, tak samo istnieje komunikacja między Rewą a Gdynią. W autobusie zaczynam sprawdzać, gdzie można napić się piwa nie robiąc za dużo nadmiarowych kilometrów. W końcu autobus dociera do Gdyni, a Dominik mówi:
- Idziemy na dworzec PKP - tam musi być bar z piwem! Mężczyźni od zawsze pili w barach PKP!!!

Krążymy, a tam tylko jakiś Subway, MacDonald i kiosk ruchu. Mówię do Dominika:

- Dominik, to nie te czasy, piwa na dworcu PKP to napijesz się najbliżej w Tczewie, ale tutaj musimy opuścić tę strefę.

Odpalam mapy google i wpisuję "piwo" szukaj w tym obszarze. Znajdujemy bar, wyskakujemy przed dworzec i wpadamy do pomieszczenia gdzie.... średnia wieku jest około 65 lat i śmierdzi tak, że my ze swoim potem z 45 kilometrów roztoczylibyśmy zapach niezapominajek i żonkili. 

Idziemy dalej, mapa prowadzi nas do baru, gdzie wracają do mnie wspomnienia z King Crimson w Krakowie.

- Proszę Panią, chciałbym otrzymać piwo bardzo mocne, ale małe.
- Ja poproszę mocne i smaczne - mówi Dominik.

Przypominam, Dominik jest w krótkich legginsach i t-shircie a ja po prostu w dresach. Balansujemy na cienkiej granicy pomiędzy tym czy my spuścimy komuś w pierdol, czy nam spuszczą. 

Jedziemy do Gdańska. Im bliżej serca naszego miasta tym bardziej dochodzi do nas, że klasycznych barów PKP już nie ma. Wysiadamy i idziemy do Browaru Piwna. Przechodzimy przez grudniowy-jarmarkowy Gdańsk. Jest fajnie.

Słowo klucz: jarmarkowy.

- Dominik, a może wypijemy grzane wino na jarmarku?
- Ty wypij, ale ja muszę wciągnąć najpierw kebsa.

To było kuszące. Nie będę nikogo oszukiwał, ale walnąć kebsa po kilku bro to jest piękna sprawa. Ale nie złamałem się. Patrzyłem śliskim, pełnym zazdrości wzrokiem jak pani wkładała Dominikowi falafele do bułki. I sos. Mieszany czosnkowo-ostry. Klasyka.

Wypiłem grzane wino na pusty żołądek.

Wsiedliśmy w tramwaj. Było bardzo tłoczno, bo ludzie wracali z jarmarku świątecznego. Złapałem się rury na granicy zasięgu mojej ręki i spojrzałem lekko w dół, na młodą kobietę stojącą centymetry od mojej pachy. 

OMG... przepraszam - pomyślałem...

Trudno, najwyżej się wyjebię. Puściłem poręcz, puściłem rękę wzdłuż tułowia i kątem oka zobaczyłem ulgę na twarzy tej dziewczyny.
Przepraszam - pomyślałem jeszcze raz.
* * *
Mamy 2 km do domu i autobus za 10 minut. Dominik chyba zamarznie i również mi nie chce się czekać. No to biegniemy! Nikt już nie włącza endomondo. Te ostatnie 2km są tylko dla nas. Nic nas nie ściga, nic nie popędza. To jest niemal ta sama magia jak podczas ultra, gdzie po biegu można się napić, pogadać i zasnąć... Jedyna różnica jest taka, że każdy z nas zaśnie we własnym domu.

- To co? Piwko w Żabce?

Kupujemy na zapas do domu. Na tak zwany "wszelki wypadek", gdyby cała przygoda ultra miała się nagle skończyć na spojrzeniu trenera w drzwiach.
* * *
I tak właśnie się kończy ta przygoda. I Dominik i ja wchodzimy do domu z minką mówiącą "ale przecież nic się nie stało". Niby tylko każdy z nas wyszedł o 8 rano aby zrobić long run a wrócił po ciemku delikatnie mówiąc - najebany. Bez bukietu żonkili, bez specjalnych przeprosin... 

Nasze żony to przyjęły, zaakceptowały nawet. Nie można mieć męża ultrasa bez małych poświęceń. Jesteśmy generalnie dobrymi mężami, tylko czasem musimy się wyhasać. A każdy hasa jak lubi, my lubimy hasać w ultra.

1 komentarz:

  1. Obstawiam pizzę tuńczykową czy jakąś z owocami morza:
    - raz że w żadnej knajpie nie udało się tego 'zapachu' wychwycić ponownie,
    - dwa to na tej łasze przewiało nas do szpiku kości, że w pizzerii musieliśmy siedzieć pod ciepłym nawiewem :)

    OdpowiedzUsuń

Podobne wpisy