wtorek, 17 września 2019

Sprzęt i paliwo na UKP 75


Pamiętacie wyścigi F1 z czasów kiedy bolidy mogły uzupełniać paliwo w trakcie wyścigu? Poza umiejętnościami kierowcy oraz technologią  strategia miała jeszcze większe znaczenie niż dzisiaj. Tempo było również pochodną wagi samochodu i typu (oraz zużycia) opon. Waga była regulowana tym ile paliwa brało się na starcie. Można było zacząć lżejszym bolidem (mniej zatankowanym) jechać szybciej i ale również szybciej zawitać w pit-stopie na uzupełnienie paliwa, albo zalać pod korek, jechać wolniej by odzyskać te stracone sekundy robiąc o jeden postój mniej.

Drugi element strategii to dobór opon w zależności od pogody. Nigdy nie wiadomo czy więcej zyskasz czy stracisz robiąc kilka okrążeń więcej na oponach deszczowych gdy tor przesycha a konkurencja zmienia je na pośrednie albo na slicki...

No i w bieganiu jest bardzo podobnie jak w F1.

Przyjęło się, że na biegi terenowe zakłada się terenowe obuwie. I faktycznie nigdy nie odważyłbym się pobiec takiej Łemkowyny na asfaltowej podeszwie, bo skończyłbym swój udział modląc się w kościółku na 10 kilometrze w podziękowaniu, że jeszcze żyję. Ale kiedy nie pada, kiedy nie ma deszczu a górki nie są za duże, a poza tym na trasie mamy fragmenty biegnące utwardzonymi ścieżkami leśnymi a nawet po asfalcie czy betonowych płytach, to zwykłe elastyczne obuwie bez agresywnego bieżnika po prostu spisuje się lepiej.

  • Decyzja nr 1 - biegnę w New Balance Cruz
Z jakiegoś powodu bardzo lubię to buty. To zwykłe szmaciaki, bez stabilizacji pięty, bez wzmocnienia palców, super elastyczne. W wielu salonach leżą nie na części biegowej - ale lifestylowej. Dla wielu moje pojawienie się w takich butach na starcie UKP75 było trochę jak żarcik, ale naprawdę przemyślałem tę kwestię, sprawdziłem pogodę (padało dwa dni przed, dzień przed zdążyło przeschnąć, w trakcie biegu były tylko dwa momenty kiedy popadało) i całkowicie na poważnie zdecydowałem się podjąć ryzyko: że jednak nie będzie lało a ja nie zrobię jakiejś akrobacji kończącej się skręceniem, albo przywalę w pieniek tak, że moje palce osłonięte tylko kawałkiem szmatki będą granatowo-zielone.

Z drugiej strony ja w tych butach bardzo dobrze czuję swoją stopę. Nie wbijam się bolcami w podłoże i nie hamuję kostką, ale rozkładam ciężar równomiernie na wszystkie stawy. Nie mam w tych butach odcisków, otarć, ani przeciążeń żadnego ścięgna czy stawu. Po takim biegu boli mnie wszystko po równo :)

Owszem, traciłem trochę na odcinkach technicznych (tych przy Raduni) ale jednocześnie nie dociskałem tam na maksa, raczej odpoczywałem, biegłem precyzyjnie, przez co troszkę wolniej. Ale na wszystkich prostych - pełna lekkość, luz, rytm, prędkość.

  • Decyzja nr 2 - nie biorę plecaka ani kamizelki, wystarczy pas

Wyposażenie obowiązkowe było dość ograniczone i postanowiłem to wykorzystać. 0.5 litra picia + telefon + dowód osobisty. Ten ostatni wsunąłem w kieszonkę od spodenek. Telefon trzymam w przedniej kieszonce pasa Salomona (taki wkładany przez nogi jak majty, idealnie przylegający do ciała, kupiony w dopasowanym rozmiarze sprawia, że nic nie dynda, ani się nie przesuwa).

Zostało pół litra do upchnięcia. Przelałem do flaska i włożyłem w poziomie w pas od strony pleców. To rozwiązanie przetestowałem dopiero tydzień temu na 30 km wybiegania, ale sprawdziło się dobrze. Masa rozłożyła się tak, że można biec jakby ciężaru nie było.

  • Decyzja nr 3 - nie chomikuję batonów

Moje dzieci uwielbiały jak wracałem z biegów ultra. Rzucałem gdzieś w kąt plecak, a w nim tyle kalorii, że można było się wyżywić przez dwa dni. Batony, sezamki, żele i różne wynalazki. Zawsze jadłem to co na punktach - a zawartość plecaka lekko tkniętą przywoziłem do Gdańska. Po co to brać? Na wszelki wypadek? Przecież to nie wyprawa po tajdze...

Ostatecznie wziąłem 1 żel i 1 baton. Spokojnie wystarczyłaby mi tylko jedna rzecz, bo kolejną mógłbym dobrać z punktu.

  • Decyzja nr 4 - biegnę w samej koszulce

Prawie za każdym razem przed startem wciskałem się w dwie warstwy, bo przecież poranki są zimne, a po 2 km tak się grzałem, że resztę biegu trzymałem bluzkę przewiązaną w pasie. Tym razem zastanawiałem się jedynie czy biec w singlecie czy wziąć taką z rękawkami. Wybrałem moją sprawdzoną koszulkę z Łemkowyny - głównie dlatego, że mam pewność, że nie ociera mi sutów, ale gdybym miał sprawdzony singlet na dystansie 5h+ to taki bym wybrał.

  • Decyzja nr 5 - nie biorę dodatkowego bidonu w rękę

To była najtrudniejsza decyzja i podjąłem ją dopiero przez samym wyjściem patrząc ostatni raz na prognozy (raczej około 15 stopni). Do tej pory zawsze biegłem z 2 litrami. I często kończyło się tak, że dobiegałem do punktu mając wypitą niecałą połowę, lałem do fulla i biegłem dalej z 2 litrami. Ostatecznie cały bieg przebiegałem niosąc pełny na 3/4 bukłak, który nigdy się nie opróżniał. Oczywiście są wyjątki, czyli biegi gdzie słońce wali pod 30 stopni i wtedy nawet 2 litry bywają za mało na odległe od siebie punkty. Ale punkty na Poniewierce były rozłożone circa co 15-20 km. Stwierdziłem, że pół litra całkowicie wystarczy.


Tak wyglądał mój bieg chronologicznie:

  1. Śniadanie 4:45 - makaron z masłem orzechowym + jajko. Zestaw nawet mnie zadziwił, bo połączenie smaków karkołomne, ale objętościowo była to bardzo mała miseczka. Żadnego uczucia ciężkości. Plus kubek kawy.
  2. Start 6:00. Baton i żel w pasie. 0,5 litra mieszanki izo+woda
  3. Kilometr 11, około godz 7:00 - chwytam do ręki baton Cliff Bar by Scott Jurek i jem go przez 7 kilometrów kęs po kęsie. To są naprawdę zajebiste batony. Żona przywiozła mi kiedyś cały wielki karton i jem je tylko na szczególne okazje. 
  4. Kilometr 22, około godziny 8:00 - wyjmuję bidon 0.5 i wiedząc, że za kilometr będzie punkt wypijam go w całości, aby wpaść na punkt już napity i nie tracić czasu.
  5. Kilometr 23, 8:09 - uzupełniam bidon izo+woda na full, jem cząstkę pomarańczy i chwytam garstkę (5-7 cukierków) i chowam do pasa. 
  6. Do kilometra nr 42 czyli do godziny 10:00 zjadam 3-4 cukierki i wypijam 0,5 picia
  7. Kilometr 42, godzina 10:00 - jem garść żelków i kawałek banana na punkcie, wypijam 0,5 i kolejne 0,5 wlewam do flaska. 
  8. Kilometr 50, godzina 10:45 - jem żel a następnie powoli spijam flaska do końca aby na punkt wpaść z pustym
  9. Kilometr 59, godzina 11:40 - piję dwa małe łyki coli i nalewam flaska 0,5 na full. Chwytam w rękę kawałek banana. 
  10. Kilometr 69, 3 km przed metą kończy mi się picie. Gdybym napił się na punkcie to by starczyło do mety, ale musiałem uciekać. Nie odczuwam tego jako problem, mam głowę zaprzątniętą czym innym.

Podsumowując łącznie ze śniadaniem zrobiłem 73 km na takim paliwie:
  • mała miska makaronu z masłem orzechowym
  • jedno jajko
  • kubek kawy
  • 1 baton Cliff Bar
  • 1 żel dr Witt z Lidla
  • 2 kawałki banana (dzielonego na 3, czyli 2/3 banana)
  • garść żelków 
  • 4-5 cukierków (to chyba były galaretki w czekoladzie)
  • 2,5 litra mieszanki izo+woda
  • dwa łyki coli

Ani przez chwilę nie miałem zjazdu energetycznego, a naprawdę wiem jak się objawia i jak potrafi człowieka ściąć z nóg. Cały czas czułem się też dostatecznie nawodniony.

Myślę, że właśnie ta minimalna konfiguracja, którą zastosowałem dopełniła moje szanse na podium. Adam Baranowski w dzisiejszym wpisie przyznał się, że przeglądał swoich rywali na enduhubie i wybrał 10-tkę, która będzie rywalizować o podium na jego dystansie. Ja miałem rywali ponad trzykrotnie mniej... i zainspirowany Adamem też ich przejrzałem. Poza dwójką z nich, do których nawet w marzeniach nie miałem podejścia określiłem też grupę około 8 zawodników lekko lepszych ode mnie, ale na tyle, że przy moim dobrym dniu i nie spierniczeniu niczego mogłem podjąć rywalizację.

A tego dnia po prostu wszystko u mnie zagrało. Dobre opony, szybkie pit-stopy, lekki bolid, paliwa minimalnie aby styknęło do mety. Myślę, że taka strategia dała mi więcej niż 5 minut ogólnej przewagi. A 5 minut w tym przypadku równa się być albo nie być na moim pierwszym historycznym podium.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy