poniedziałek, 21 października 2019

Dzień 84 - Maraton w Poznaniu


Zapisałem się na ten bieg będąc na fali. Zrobiłem w 2019 roku wszystkie swoje życiówki, w tym wiele z nich określanych jako "milestony amatora" czyli: 5 km poniżej 20 minut (18:58), 10 km poniżej 40 minut (39:13), połówka poniżej 90 minut (1:29:04) no i maraton w 3:11:50, który "milestonem" nie był. Wszystkie te wyniki przyszły wyłącznie z codziennej radości biegania połączonej ze zrzucaniem kilogramów. Po kilku latach prób w końcu się "holistycznie poukładałem", a wyniki po prostu przyszły. Naprawdę przyszły same. Każdy z nich było jak wyjście na mecz, stanięcie w świetle reflektorów i dostawienie nogi do piłki, prostym strzale i fecie z gola.

No i w końcu wymarzyłem sobie, że fajnie by było ustrzelić pełny kwartet i zrobić sub3 w maratonie. I zapisałem się na Poznań. To był pierwszy błąd, i tak naprawdę jedyny. Cała reszta to były zwyczajne niewielkie życiowe "błądki", które się zdarzają każdemu, kto się stara, kto cokolwiek próbuje. Tym błędem było osadzenie celu na linii czasu. Dość szybko zrozumiałem, że ten cel jest powyżej linii mojego progresu. Zamiast opierać się na drodze, zaślepił mnie punkt, który nie znajdował się na niej 20 października 2019 roku.

Nie chciałem jednak przegrać tego biegu w głowie. Chciałem spróbować przebiec go jak humanista, opierając się na wierze i wyobrażeniach. Niestety jestem przede wszystkim inżynierem i nawet jakbym spędził przedmaratoński wieczór czytając poezje Goethego, to nie urosłyby mi od tego skrzydła. No i stanąłem na starcie. Jednocześnie wierząc i nie wierząc.

Co było potem opisałem wczoraj na FB. Wpis był krótki, bo cała moja logistyka związana z Poznaniem była dość skomplikowana. Mojej Grażynie wypadła delegacja i zostałem jak wąsaty samotny Janusz z trójką dzieci na 2 tygodnie z maratonem w środku. Na szczęście do Poznania pojechałem przez Chojnice, a babcia doskonale zajęła się wnukami.

Nocleg przed biegiem wykupiłem w jednym z hoteli ogłaszających się na stronie maratonu. Śniadanie od 6 rano, check-out możliwy do 16-tej. Na linię startu 1,6 km. W sobotę po południu poszedłem odebrać pakiet. Włączyłem sobie Genesis w słuchawkach, ustawiłem głosową nawigację, a komórkę schowałem do kieszeni. No i tak szedłem z głową w chmurach słuchając Dance on the Volcano. Szedłem i szedłem, a nawigacja mówiła to w lewo to w prawo. Ludzi było mnóstwo, ale głównie jakieś dzieciaki przebrane jak typowe wykopkowe no-life'y. No i kiedy chciałem wejść na halę jakiś strażnik mnie zhaltował i powiedział, że nie mogę.

- No ale ja na maraton!
- A, to z drugiej strony.

Okazało się, że były jakieś targi gier komputerowych i była premiera/pokazy Cyberpunka CD Projekt. Wydarzenie większe niż maraton. A dla mnie dodatkowy kilometr aby pospacerować po Poznaniu ze słuchawkami na uszach.

W końcu trafiłem do hali nr 3. Było strasznie gęsto. Całe to expo było trochę skonstruowane tak jakby się trzeba było dostać do żołądka od strony dupy. Wciskałeś się wąskim przejściem, aby przejść przez milion stoisk z biegowym mniej i bardziej potrzebnym "pokarmem" by w końcu dotrzeć przez jelita do żołądka i odebrać swój pakiet. A ten był całkiem w porządku. Koszulka, buff, jakieś papiery, piwerko bezalkoholowe (wypiłem następnego dnia), numer i chip. Zjadłem też darmowy makaron. I właśnie przy jedzeniu zrobiłem jedyne zdjęcie przed maratonem. Po prostu zamykałem się w sobie i nie bardzo chciało mi się z tego zamknięcia wystawiać nawet obiektywu telefonu.



Wróciłem do hotelu. Obejrzałem na Netflixie "Ostatnią Rodzinę" po raz trzeci. Pogadałem z Grażyną, obiecałem jej, że będę walczył, że jeżeli dowiozę tempo do 30 km to zesram się a dojadę do mety. Potem włączyłem "Popiełuszkę" w TVP i zasnąłem o 21:40.

Pobudka 5:30. Ciało astralne przyszło samo. Nic dziwnego, bo to fizyczne było mega wyspane. Kiedy zszedłem na śniadanie było tam już pół hotelu biegaczy. Dwa kubki kawy, sadzone jajko, bułka z masłem i dżemem. Zaśmiałem się nawet w myśli łącząc się telepatycznie z masłem Antoniego :)

Cała reszta to klasyczny tunel. Szedłem na start tylko w żonobijce, ale czułem, że jest 25 stopni, a podobno o 8-mej było tylko 10. Cieplej, i to znacznie, miało się zrobić dopiero w trakcie biegu. Piąteczka z ekipą z Chojnic, piąteczka ze znajomymi z Gdańska, wejście do strefy startowej. Trochę na wyrost, bo dla tych celujących w wynik poniżej 3:10. Moja życiówka jest niespełna 2 minuty gorsza. Antoni stał w tej samej strefie. Wyszukał mnie, podszedł, porozmawialiśmy chwilę i rozpoczęła się ceremonia startu.

W tym momencie muszę wspomnieć o oprawie. I mogę to ująć jednym słowem. To słowo to MEZO. To najszybszy biegający raper, z wynikami aspirującymi pod profeskę. Ja nie jestem fanem rapu. Ale stałem tam i słuchałem Mezo rapującego na żywo i ściskało mi gardło.



Na ostatnich kilometrach mówię tylko walka!
Na ostatnich kilometrach mówię tylko walka!
Trzymaj to! Wytrzymaj to!

Trzymaj to! Wytrzymaj to!
Wytrzymaj to! Wytrzymaj to!
Trzysta, dwieście, stówka, ŻYCIÓWKA!


* * *

Całą resztę napisałem wczoraj na FB. Nie będę pisał jeszcze raz, więc po prostu przekleję tutaj tej tekst:


Chciałbym nigdy nie zapomnieć o tej porażce. Tak naprawdę to było coś na wzór "Kroniki zapowiedzianej śmierci". Wczoraj nawet napisałem wpis pt. "Poduszki" ale nie opublikowałem go bo zasnąłem o 21:40 zanim go skończyłem. Poduszki, na które łagodnie upadnę, które zamortyzują mój ból. Ale chyba jednak walnąłem ryjem o asfalt. Tak się czuję, choć całe szczęście nie dosłownie (na moich oczach dwie osoby walnęły ryjem w asfalt przy tempie 4:15 i wytracały prędkość na łokciach, auć).

Było to w skrócie tak. Wierzyłem w 30%, że się uda. Mam świadomość, że jestem niedotrenowany, w szczególności na dystansach 25-30 km na prędkościach startowych albo BNP. Mam świadomość, że jestem trochę za gruby. Ale nie poddałem się przed startem. Na wczorajszy parkrun w Charzykowach w tempie 4:05 też mam bardzo mocne uzasadnienie, ale o tym innym razem. Nie spieprzyłem taperingu i carboloadingu. Wyspałem się. Dziś rano wierzyłem już na 50%, że się uda. Co więcej po pierwszych 10 km wierzyłem na 75%. Kamil Jeremicz prowadził perfekcyjnie, a moje samopoczucie względem poprzedniego maratonu w Gdańsku było takie samo, przy tempie szybszym o kilkanaście sekund.

Problem nastąpił gdzieś w okolicy 20 km. Na punkcie z wodą zamieszanie, balonik odleciał na 50 metrów i zacząłem go gonić, ALE nie byłem w stanie. I wtedy poczułem się tak jak w Gdańsku na 32 km. Wtedy do mety miałem 10 km i poleciałem końcówkę z zaciśniętymi zębami, a tym razem było 21 km i było to trochę poza wyobraźnią aby zrobić 21 km jako "finish mode". Przez chwilę jeszcze myślałem o wielkim come backu, baloniki ciągle w zasięgu wzroku, ale jak wlecieliśmy na Maltę a zegarek uparcie zaczął mi pokazywać tempo w okolicy 4:30 to jakaś żyłka mi w głowie pękła i pogodziłem się, że nie tym razem. A jak tylko się z tym pogodziłem, to tempo mi spadło o pół minuty. Nawet nie chciało mi się żeli z kieszonki wyjmować. Na puncie 25 km zatrzymałem się wypić kilka kubków wody/izo. Potem na 30 km stwierdziłem, że bicie życiówki byłoby równie gorzkie jak jakikolwiek inny wynik powyżej 3 godzin. A skoro straciło to dla mnie znaczenie, to przynajmniej moglem się na 3-4 minuty zatrzymać w toi-toiu.

Gdybym mógł zejść to bym zszedł. Tylko, że do mety i tak musiałbym jakoś dojść, więc nie miałem wyboru jak doturlać się trasą maratonu, smutnym Gallowayem.

3:26:32 - oficjalny czas netto. Druga połówka o 26 minut wolnej niż pierwsza.


* * *


Wracając wczoraj samochodem na trasie POZ-CHO-GDA wypełniłem się jakąś totalną ekstazą. Układałem sobie w głowie cały ten gniew na nowo. Wspomniany wcześniej Antoni napisał, że zaliczył w Poznaniu porażkę, z której się cieszy (zamiast 2:40 poleciał 2:43). Ja zaliczyłem mega porażkę, ale czuję się jakbym opuścił jakiś areszt, jakbym mógł wreszcie zacząć oddychać po swojemu, pełną piersią.


Nie chcę jednak nic złego mówić na plan Książkiewicza. Ja po prostu nie byłem na niego gotowy, co nawet zasugerował mi jego autor, który też między wierszami przewidział moją porażkę. Ale chyba nie ma czegoś takiego jak uniwersalny plan optymalny dla każdego, zarówno 20-latka jak i człowieka 2x starszego.


Tym razem dokonałem tzw. przeciągnięcia. To sytuacja kiedy pilot chce za bardzo poderwać maszynę do góry aby szybciej osiągnąć wysoki pułap. Traci wtedy siłę nośną i w rezultacie pikuje w dół. Mój cel w Poznaniu był zbyt wysoko. Chciałem osiągnąć go zbyt mocno ciągnąc wolant do siebie, w efekcie spektakularnie zaryłem ryjem w asfalt.


Jeżeli mogę porównać siebie do bohatera kreskówki, to czuję się teraz właśnie tak:


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy