niedziela, 26 listopada 2023

Kącik biegowego melomana: Camel - Stationary Traveller

 


Dziś jest zima, ale jeszcze kilka dni temu była późna mroźnia jesień. Taka industrialna jesień, kiedy trzeba biegać w mżącym deszczu, temperaturze oscylującej przy 2-3 stopniach na plusie i samochodach mknących obok i pod tobą, kiedy przebiegasz wiaduktem przez trzypasmową drogę szybkiego ruchu przy Auchan. 

Ten miejski klimat mroźnej jesieni/zimy muzycznie kojarzy się z płytą, która ma w sobie bardzo dużo smutnych konotacji. Ostatnia audycja Tomka Beksińskiego przed samobójstwem w wigilię 1999 roku. Ostatni utwór w trakcie tej audycji. Camel - Stationary Traveller.

Płyta z 1984 roku, kiedy Europa wciąż była podzielna na pół. Dla mojego rocznika, to jest absolutnie oczywiste jak wtedy wyglądało życie i jak politycznie zmieniło się ono kilka lat później. Berlin wciąż było podzielony murem. O tym opowiada ten album. O miłości pomiędzy parą z tego samego miasta, podzieloną murem, który dzielił wtedy również Europę. 


Camel to zespół grający rock progresywny, ale ... kilka lat później niż inni. Z perspektywy czasu to nie ma znaczenia. Przyglądając się datom wydania ich kluczowych albumów - one zawsze były 2-3 lata za modą. Ale czy dziś to ma jakiekolwiek znaczenie, że Stationary Traveller ukazał się dopiero w 1984 roku chociaż brzmi jakby był wydany 3-4 lata wcześniej? 

Moja pierwsza styczność z tym albumem miała miejsce dopiero w 1994 roku. Pamiętam ten moment dokładnie. Spadłem z drabiny budując z moim Tatą nigdy nie ukończony dom w Juszkowie. To były wakacje tuż przed klasą maturalną. Spadając z drabiny miałem ogromne szczęście i zamiast złamać nogę po prostu przerysowałem całą piszczel o szczebel. Niemniej wyłączyło mnie to z prac budowlanych na kilka dni... I właśnie wtedy dałem mojej siostrze karteczkę z listą płyt/kaset, które mogłaby mi kupić jadąc do Gdańska aby rekonwalescencja była milsza. 

Przyjechała z kasetą  Camel - Stationary Traveller. 

Przez kilka dni nie przestałem jej słuchać. Strona A, strona B i jak w kółko. Naprawdę żaden zespół art-rockowy lat 70-tych nie nagrał w latach 80-tych płyty tak łamiącej wszelkie progresywne stereotypy. Ale zanim bezgranicznie pokochałem ją na kolejne dekady miałem duże wahania. Czy to jest jeszcze rock progresywny czy już pop? Albo czy dobry pop, czy rock progresywny pozbawiony fundamentalnych zasad określonych ponad dekadę temu? 

Najgenialniejsze albumy zawsze niosą ze sobą mnóstwo wątpliwości w czasach kiedy powstają. 

Za kilka miesięcy ta płyta będzie miała 40 lat! Wciąż jest i zawsze zostanie młodsza ode mnie. I kiedy stojąc w ostatni wtorek przy basenie na Azaliowej kilka chwil po odprowadzeniu mojej gromady dzieci na zajęcia, rzuciłem okiem na Spotify aby włączyć sobie cokolwiek na godzinę biegania zrobiłem wielkie WOW! łałał łał łał! STATIONARY TRAVELLER na Spotify!! Wreszcie!! Tej płyty nie było latami! Play i w drogę na jasieńskie zbiorniki. Miałem tylko jedno marzenie tego dnia: nie spotkać Joszczaka. Spotkałem go tydzień temu i z wielką przyjemnością zdjąłem słuchawki z Eye in the Sky - Alan Parsons Project aby pogadać w trakcie biegu z Michałem. Tym razem chciałem być sam całą drogę z każdą nutą tego absolutnie ponadczasowego albumu. 

Mówi się, że najlepsze ballady zawsze nagrywają zespołu metalowe. To prawda. Taka sama jak ta, że najlepsze płyty popowe tworzą zespoły prog-rockowe :)

 

 RECENZJE PŁYT PRZY KTÓRYCH BIEGAŁEM

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy