Angielska pogoda sprzed dwóch tygodni szybko zamieniła się w klasyczną zimę, której nie było u nas na przełomie listopada i grudnia latami. Tydzień temu byliśmy jeszcze lekko zaskoczeni, aczkolwiek wyłamałem się z własnego motto, które towarzyszy mi od niemal 22 lat - czyli od czasu kiedy kupiłem swoje pierwsze własne auto (wcześniej jeździłem podarowanym od taty fiatem 126p - a kto nie jeździł!?). To motto brzmi: "prawdziwy mężczyzna zmienia opony na zimowe dopiero po pierwszym śniegu". Tym razem zostałem wmanewrowany przez małżonkę słowami: "a co będzie jak spadnie śnieg w weekend i nie będziemy mogli np. pojechać odwiedzić teściowej?". Ład małżeński ważniejszy od własnych zasad. W czwartek zmieniłem opony praktycznie od ręki, a w piątek spadł śnieg.
Tamten parkrun tydzień temu był takim biegiem przejściowym. Biegłem jeszcze na krótko, bez ciśnienia na wynik i raczej konwersacyjnie (kto kiedykolwiek biegł/szedł razem z moim synem gdziekolwiek, wie, że on musi w tempie konwersacyjnym bo nie przestaje mówić :)) Czas zupełnie bez znaczenia. 35 minut.
* * *
Wczoraj na starcie stawiła się tylko połowa rodziny Kaszkurów: Konstancja, Gustaw i ja. Resztę złapał leń i grudniowe przesilenie. Gustaw na starcie załapał miętę z jamnikiem i takim puchatym psem, który ma w sobie geny border collie i borzoja, czyli rosyjskiego długowłosego charta.
Po tradycyjnym rzucaniu śnieżkami w głównego koordynatora, punktualnie o 9:05 wystartowaliśmy! (nasze hasło: Jest sobota! Jest 9:05! jest parkurn Gdańsk-Południe!)