Strony

wtorek, 10 lipca 2018

To jest moja prawda, powiedz mi swoją

Nie mam Garmina, ani Polara, ani Suunto. Zegarki biegowe po prostu wciąż nie spełniają wszystkich moich potrzeb, dlatego przez 6 lat nie kupiłem żadnego. Ale nie zmienia to faktu, że bardzo często zdarza mi się stać przed blokiem, w szortach, koszulce i nerwowo na coś czekać. Zupełnie jak każdy posiadacz zegarka czeka na satelity... Tak to sobie tłumaczę, inni czekają na satelity a ja stoję i zastanawiam się mówiąc sam do siebie:

- To czego dzisiaj słuchamy?

Neurony w mojej głowie wypuszczają miliony impulsów starając się połączyć mój obecny stan ducha i ciała z melodiami zapisanymi w bibliotece pamięci. Czy lepiej dziś pobiegnę przy czymś co słyszałem setki razy? A może ocalić od niepamięci jakąś starą miłość, która dekady nie gościła w moich uszach? Czy mam nastrój na coldwave, klasyczny artrock, a może coś zupełnie nie w moim stylu? A może ktoś z bliskich mi artystów wydał nową płytę?

Stoję tak i na szczęście nie marznę, bo jest lato. Stukam w komórkę, jeżdżę palcem po Tidalu, czasem coś włączę na kilkanaście sekund i czekam. Wystartować czy nie? Będzie miłość czy wnerwi mnie ta muzyka po 500 metrach?

Mijają minuty, kolejnym sąsiadom mówię dzień dobry, lekko uchylając jeden z nauszników moich najzajebistszych słuchawek świata marki Grado, które pokazały Sennheiserom miejsce w szufladzie. I wreszcie przychodzi ten moment.

This Is My Truth Tell Me Yours


Manic Street Preachers, album z 1998 roku. Pierwsze dźwięki The Everlasting... i wiem!! Wiem, że to jest dokładnie to, czego dziś potrzebuję. 

* * *

Zbiegam w dół do małego stawu. Zazwyczaj pierwszy kilometr jest tzw. "setupem", nie pędzę na złamanie karku, ale sprawdzam czy kabelek od Grado dobrze leży, czy nic mnie nie uwiera w bucie, czy aparat ruchu jest sprawny. Najczęściej ten pierwszy kilometr jest najwolniejszy... Zbiegam do stawu i trafiam akurat w fazę innego biegacza o podobnym tempie i zwrocie. Wiszę mu na plecach i nie mam ani ochoty go wyprzedzić, ale też głupio jest biec tuż za nim. W głowie wizualizuję sobie jaka byłaby jego odpowiedź, gdybym zdjął słuchawki i powiedział:

- Hej kolego, jak tak sobie będę wisiał na Twoich plecach, nie dlatego, że korzystam z tunelu powietrznego, ale zupełnie przypadkiem znaleźliśmy się w tym samym miejscu, w tym samym czasie i z tym samym tempem.... 

No ale nie mówię tego, bo wciąż czasem bywam nieśmiały. W słuchawkach zaczyna się If You Tolerate This Your Children Will Be Next. Potem okazuje się, że poleciałem kilometr w tempie 4:42 min. To jest moje tempo z rekordów na parkrunie, a nie truchciku ze słuchawkami i to dwa dni po dość wyczerpujących 33 km w upale. 

Wyprzedzam kolegę i w głowie układam sobie przeprosiny:

- Hej kolego, ja Ciebie wyprzedziłem, bo mnie muzyka poniosła. Naprawdę nie chcę biec w tempie 4:42, zdecydowanie bardziej wolałbym spokojnie 5:30, więc jak za chwilę zwolnię, a Ty mnie zwrotnie wyprzedzisz, to będzie ok. Moja duma nie ucierpi. 

Oczywiście tego nie mówię, ale taktycznie zmieniam zbiornik na duży i skręcam na przesmyk. Lekko zwalniam i cieszę się muzyką. Lecę tak kolejne 1,5 kilometra ale na łuku drogi przy "mecie parkruna" odwracam się i kątem oka widzę go jakieś 50 metrów za mną... O cholera! O kurde! - myślę sobie, no i co ja mam robić? Przyspieszam delikatnie, po chwilowym 5:16 wkręcam się ponownie poniżej 5 minut na kilometr. 

Kolejny łuk i po raz kolejny odwracam się za siebie. Mój rywal, pewnie kompletnie nieświadomy bodźców, które mi daje, biegnie już jakieś 100-150 metrów dalej. Mija następny kilometr, robię kolejny test obecności rywala i .... NIE MA GO!! Co za przedziwne uczucie ulgi i smutku jednocześnie. Musiał gdzieś skręcić, odbić w swoją stronę, albo po prostu skończyć trening. Wracam na małe bajorko tempem lekko powyżej 5 min/km.

Mogę wrócić do domu kończąc trening na 8 kilometrach, albo zrobić jeszcze dwa kółka i zakończyć go okrągłą, najmniejszą z dwucyfrowych liczb. Wybieram to drugie rozwiązanie. Paradoksalnie biegnę szybko, bo nigdzie się nie spieszę. Ale moja głowa liczy... Wystarczyło jedno krótkie spojrzenie na średnie tempo biegu i świadomość tych pierwszych kilkuset rozruchowym metrów abym poczuł krew...

Niedawno chwaliłem się najszybszym od 4 lat parkrunem, ale ostatni raz poniżej 50 minut na 10 km to ja zrobiłem 11 listopada 2014 roku w Gdyni! No to cisnę, wyciągam nogę do przodu, ale wciąż staram się nie dyszeć jak lokomotywa, nie iść w trupa... w końcu zawsze zza zakrętu może wyłonić się mój nieświadomy rywal i wtedy trzeba zrobić piękną niezmęczoną minę i biegać z gracją daniela w parku Richmond.

Dobiegam pod dom. Wyłączam endo na 10,8 km. Płyta się jeszcze nie skończyła więc korzystam z ostatnich nut robiąc rozciąganie na schodkach. Stopuję endomondo, dodaję okładkę płyty do treningu i ... no i endomondo się pyta czy dodać na niej nowy rekord na 10 km w 2018 roku! Ależ ty endo jesteś głupie! Każdy wie, że to mój rekord w 2018 roku, ale to jest także mój najlepszy wynik w 2017, 2016 i 2015 roku!!  49 min 58 sek. 

* * *

Łamanie rekordów po 4 latach przerwy daje niemal tyle samo frajdy, jak zrobienie tego po raz pierwszy w życiu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz