niedziela, 26 lipca 2020

Dookoła jeziora Bolsena


Zawsze kiedy przygotowuję się do obiegnięcia jeziora staram się znaleźć jak najwięcej informacji w necie. Rzadko kiedy trafiam na relacje biegowe, za to bez problemu trafiam na te z perspektywy dwóch kółek. Jednak dla kolarza przejechanie extra 10 km aby pojechać lepszym asfaltem to nie problem - dla mnie - wręcz przeciwnie. Ścieżka biegowa musi być uszyta w miarę precyzyjnie, muszę przewidzieć ile wody zabrać ze sobą i gdzie można ją uzupełnić (w sensie bezpiecznie uzupełnić, a nie pić z jeziora). Dodatkowo zawsze patrzę na kwestie bezpieczeństwa - i jeżeli muszę gdzieś biec publiczną drogą między skałą a przepaścią bez pobocza to staram się tak planować aby nie działo się to w godzinach wzmożonego ruchu.

Czego dowiedziałem się o Lago Di Bolsena? Na pewno tego, że da się objechać rowerem nadrabiając trochę dystansu. Linia brzegowa to 43 km, a trasy rowerowe to zazwyczaj ponad 50 km. Czy biegowo da się coś z tego urwać? To miało się okazać dopiero podczas próby w terenie :)

Wytrwale powiększając mapy googla mogłem się spodziewać, że wybierając jako start i metę miasteczko Bolsena będę miał wątpliwą przyjemność pobiegnięcia początku i końca trasy po asfalcie bez pobocza. Łudziłem się trochę, że da się przebić gdzieś wąską ścieżką między prywatnymi posesjami, trzcinami i wodą... ale to są Włochy... tutaj prawo nie gwarantuje dostępu do linii brzegowej dla wszystkich.

Jezioro Bolsena to największe jezioro wulkaniczne w całej Europie. Powstało z zapadnięcia się kaldery wulkanicznej. Piasek jest ciemny/czarny, ale woda przejrzysta i ciepła. Można się w niej kąpać co uprawiałem przez cały tydzień wakacji.

Zgodnie czy przeciwnie z ruchem zegara? 

Nie mogłem podjąć tej decyzji aż do samego startu. Nawet wtedy, kiedy Wioletta zwiozła mnie i Kamila (z którymi byliśmy na tych wakacjach i z którym podjąłem próbę obiegnięcia jeziora).


Pobiegliśmy zgodnie. Na południe, zostawiając wschodzące słońce po naszej lewej stronie. Promenada, chodniczek, potem ścieżka między trzcinami. Po 2 km dobiegamy do wyludnionego kempingu starając trzymać się kilka metrów od jeziora. Dobiegamy do jego końca i zonk! Aż do samej wody siatka. Czyli tak jak się spodziewałem - rozpoczynamy 5-7 kilometrowy etap asfaltowy. Wybiegamy z kempingu na drogę samochodową i staramy się po prostu przeżyć kolejne 40 minut przygody. Czasami samochody nas mijają szerokim łukiem, ale czasem trzeba zatrzymać się i wskoczyć jedną nogą w trawy.


W końcu upragniony skręt w prawo. Mapa pokazuje, że da się zbiec do samego jeziora i linią brzegową pokonać kolejne kilkanaście kilometrów. Jezioro z tej perspektywy wygląda pięknie. Jesteśmy kilkadziesiąt metrów nad taflą i biegniemy przez włoskie gospodarstwa. Sędziwa Włoszka nachyla się nad studnią. Podwórko nie ma płotu, ale jest porośnięte agawami. Nie dziwię się, że Sergio Leone kręcił westerny właśnie we Włoszech. A może to ja obejrzałem więcej włoskich westernów niż amerykańskich? Dwa psy próbują nas odgonić od gospodarstwa. Mówię to nich: "Cani...easy, easy... tylko sobie biegniemy, zaraz nas nie będzie".


Kilka kilometrów przez nami majaczy miasteczko o imieniu Marta. A tak naprawdę takie "bolseńskie trójmiasto" składające się z połączonych miejscowości: Marta, Capodimonde i Sant' Antonio.

Wbiegamy do Marty, za nami 20 km, pora uzupełnić bukłaki. Wyszliśmy z założenia, że 500ml wzięte w rękę wystarczą. Trzeba napić się pod korek, zabrać kolejne 500ml i biec dalej. Miasteczko się powoli budzi, pierwsi nieliczni turyści rozkładają leżaki, po trawnikach chodzą kaczki wielkie jak gęsi. Wpisuję w google czy po drodze będzie "sklep" i widzę, że będziemy mijali kilka, więc postanawiam uzupełnić zapasy jak najpóźniej.






Ale powoli rzednie mi mina...
  • pierwszy "sklep" to wulkanizacja
  • drugi "sklep" to rybny
  • trzeci "sklep" to ogrodniczy

Mówię Kamilowi, że chyba musimy lekko skręcić z optymalnej trasy i po kilkuset metrach meldujemy się przed zwykłym wielobranżowym :)


Kupujemy wodę, colę, czekoladę i banany. 4,75 euro. Zapomniałem wziąć ze sobą maseczki, a wszyscy Włosi bardzo restrykcyjnie przestrzegają poruszania się w maseczkach w obiektach zamkniętych. Oddycham więc przez koszulkę z Maratonu Solidarności 2016 naciągniętej na twarz. Temperatura jest już mniej więcej taka jak zazwyczaj w sierpniu w Gdańsku podczas tego biegu.


Po wybiegnięciu z miasteczka mamy jakieś 1.5 km asfaltem (tym razem z poboczem) by odbić w prawo na długą, kilkunasto kilometrową ścieżkę zachodnim brzegiem. Na mapach google wydawało mi się dzika, ale co chwila jest jakiś kemping, mniej lub bardziej dziki. Piękne plaże, drzewa pod którymi można złapać cień. Nawet na tych najbardziej "obleganych" plażach grupy są oddalone co 30-50 metrów. Zatrzymujemy się na chwilę, klękamy na jeziorem i jak strusie wkładamy głowy do wody.


Za nami 30 km, przed nami minimum 15 km. Kamil ostatni raz coś dłuższego niż 21 km biegł 3 lub 4 lata temu podczas Maratonu Gdańskiego. Zaczyna trochę narzekać na odnawiającą się kontuzję w kolanie. A dla mnie to idealne alibi to uprawiania "gallowaya" bo moja forma jest odległa od tej lutowej dość znacznie :)

Całe zachodnie wybrzeże da się przebiec linią jeziora, nawet jeżeli mapy google mówią, że nie. Wystarczyło tylko raz przeskoczyć przez płotek. Innych problemów nie było. No może poza tym, że woda we flaskach kończyła się szybciej niż przewidziałem.




Na 38-mym kilometrze Kamil podjął decyzję, że biegniemy razem tylko do najbliższego asfaltu, a potem, nie ryzykując kontuzji, dzwoni po Wiolettę, która zgarnie go z drogi. Ja zdążyłem (na szczęście!) poprosić o butelkę wody.

Rozstaliśmy się na 39,7 km :) Na ostatnią prostą ponownie uzupełniłem flaska do fulla i pobiegłem.... asfaltem. Świeżym asfaltem. Takim naprawdę bardzo bardzo świeżym asfaltem. Akurat robili drogę, maszyny topiły i kładły asfalt, ruch był wahadłowy, pobocza brak. Czułem jak muszę odrywać swoje Altry od czegoś gorącego i klejącego. Temperatura odczuwalna wzrosła do chyba 40 stopni! Przez 3 km wypiłem cały zapas wody.



Próbowałem zbiec do jeziora, ale za każdym razem uliczki były ślepe, prowadzące do prywatnych posesji... W końcu rozpoczęło się miasto. Skręciłem na promenadę pełną kwitnących hortensji i tym kwiecistym szpalerem dobiegłem do fragmentu plaży, gdzie zaczynaliśmy i gdzie czekały nasze żony i dzieciaki.

Zrzuciłem koszulkę i nie zatrzymując się ani na sekundę zanurkowałem w jeziorze.




* * *

Najkrótsza linia brzegowa, którą da się przebiec i którą udało mi się znaleźć ma 46,5 km. Nie ma tutaj trudnych technicznie odcinków. Endomondo nie zmierzyło mi przewyższeń, a Garmin Kamila pokazał 300 m w górę i 300 m w dół. Nie ma też długich dzikich i bezludnych etapów. Na upartego wodę można kupić w wielu miejscach uwzględniając małe bary kempingowe (które mogą nie działać poza sezonem). 


1 komentarz:

  1. Składam stanowczy protest przeciwko zaprzestania pisania bloga przez Tomka!!!

    OdpowiedzUsuń

Podobne wpisy