piątek, 12 czerwca 2020

Running with Elton John [1969] - Empty Sky


Kiedyś w kąciku pojawił się już Elton John. Tamten wpis mógłby być wstępem do najbliższej serii. Zacytuję sam siebie sprzed ponad trzech lat.


  • Przed erą świadomego słuchania muzyki zakodowałem dwa teledyski: I'm still standing i Nikita. Mało przystojny, niski koleś w śmiesznych okularach jeździ kabrioletem.
  • Na początku świadomego słuchania na szczyt listy przebojów programu III wdrapuje się fajna ballada - Sacrifice
  • Kilka lat później Dream Theater poświęca 10 minut na swoim albumie A Change of Seasons aby zrobić cover Funeral for a Friend/Love Lies Bleeding. Dream Theater wtedy uwielbiałem (to temat na osobny wpis w kąciku) ale zastanawiałem się po jakiego licha coverowali akurat Eltona Johna!? To był pierwszy znak zapytania i wskazówka aby przyjrzeć się kiedyś dokładniej płycie Goodbye Yellow Brick Road
  • Kolejne 5 lat później wpada w moje ręce płyta Eltona Johna - A Single Man. Wtedy dopiero po raz pierwszy słucham w całości jakiegokolwiek albumu tego pana i ... przekonuje się, że to raczej nie dla mnie. Takie tam popowe pioseneczki bez ładu i składu. 
  • W międzyczasie Elton John wydaje płyty Made in England i The Big Picture. Obie wyjątkowo sumiennie i z bardzo pozytywnym komentarzem prezentuje w swoich audycjach Tomasz Beksiński - guru art rocka i gotyku, człowiek, który mnie (i pół Polski) uczył słuchać Petera Hammilla, Legendary Pink Dots czy Sisters of Mercy. Pamiętam komentarze, że w czasach kiedy muzyka schodzi na psy Elton John wciąż dba o to, co w niej najważniejsze - czyli o melodię. Niestety kompletnie nie dałem się przekonać.

  • Przez pół życia miałem świadomość, że widzę tylko kilka puzzli, z których składa się cały wizerunek Eltona Johna. Trzy lata temu zacząłem to powoli zmieniać.

    Nie... nie stałem się ultra-fanem. Poznałem może 2/3 jego ogromnej dyskografii. Obejrzałem film. Fajny, ale nie tak fajny jak ten o Queen. Jednak z każdą kolejną płytą, z każdą piosenką, którą niby-znałem ale nagle odkryłem w niej coś więcej, zaczyna frapować mnie jak wyglądałby alternatywny, równoległy świat, w którym Robert Fripp dogaduje się z Eltonem Johnem i wspólnie tworzą wcielenie King Crimson, które niestety (albo stety) nigdy nie zaistniało.

    Są artyści, którzy w swoją pierwszą płytę wkładają pół swojego życia, 10 najlepszych kompozycji, jakie kiedykolwiek stworzyli i bardzo ciężko im przeskoczyć poprzeczkę swojego legendarnego debiutu.

    Są też tacy, którzy mieli ogromne szczęście, że po pierwszej płycie jakakolwiek wytwórnia dała im drugą szansę. Debiut Genesis? Nic innego jak zbiór pioseneczek. Pierwszy David Bowie? Tylko szaleniec powiedziałby, że to album przyszłego proroka wyprzedzającego gatunki. Nawet wspomniane King Crimson zaliczyło bardzo niespójny para-debiut pod nazwą Giles, Giles & Fripp.

    Pierwszy album Elton Johna to zdecydowanie ten drugi trop.

    Trzeba przez niego przebrnąć. Tak po prostu, bez uniesień. Wykształcony muzycznie chłopak, wokalista i pianista dostaje dobrego tekściarza, Berniego Taupina, studyjnych muzyków i wydaje album z piosenkami. Nic więcej. Nie ma tutaj nic co mogłoby być hitem, ani nic, bo mogło by skraść serce. Trochę rocka, trochę folku. Trochę klimatu Boba Dylana.

    Ale pamiętajmy, że to był 1969 rok. Płyta ukazała się w czerwcu. Kwartał przed In The Court Of The Crimson King. Rock progresywny miał wtedy wciąż twarz The Moody Blues.

    Na szczęście były to również czasy kiedy wytwórnie dawały drugą szansę.

    A tę Elton John wykorzystał jak mało kto.

    cdn...

    Brak komentarzy:

    Prześlij komentarz

    Podobne wpisy