Kiedy w poniedziałek zszedłem z elektrycznej bieżni robiąc interwały 2 minutowe po 3:45 min/km i zastanowiłem się nad perspektywą reszty tygodnia zapaliła się iskra i gdzieś spomiędzy neuronów wypłynęła idea - niech to będzie
ten tydzień!.
Ten tydzień, to coś na co miałem ochotę od ponad roku. Po prostu nigdy wcześniej w całym życiu nie robiłem ostrzenia pod 5 km. Specjalne przygotowania obejmowały raczej biegi o teoretycznie większym statusie jak maratony, ultra, połówki czy łamanie 40 min na 10 km tej wiosny. A 5 km to zawsze były te "sobotnie parkruny", najczęściej biegane po tzw. piątku. A piątek był raz lżejszy, raz cięższy, ale jak daleko pamięcią sięgam, to nawet jak starałem się złamać moje pierwsze sub20 to i tak najdalej myślałem o sobocie w środę.
I w związku z tym tak naprawdę nie mam pojęcia (i nigdy nie miałem) jakie są moje aktualne możliwości na 5 km. Życiówka z lipca, złamane 19 minut o 3 sekundy. 18 z przodu w miarę ładnie wyglądało, więc nie cisnęło mnie przez ostatnie 5 miesięcy jakoś bardzo aby to zmieniać.
No ale skoro zapaliła się iskra, że to ma być
ten tydzień, to trzeba dmuchnąć w gwizdek ile tchu w piersiach. Trzeba wykorzystać wszystkie sposoby, przygotować się jak do najważniejszego biegu w życiu, dopilnować detali, odpowiednio się zestresować i naciągnąć strzałę na cięciwie, tak aby w sobotę o 9:00 poszła taką trajektorią, jaką sobie wyobraziłem.